Droga do jeziora Mungo
Przygoda czy koszmar?
Z powodu pilnego wyjazdu mojego męża Johna do Australii Południowej z Nowej Południowej Walii i trudności z uzyskaniem połączenia lotniczego w tak krótkim terminie, John zdecydował, że pojedziemy samochodem i przy okazji zrobimy sobie małą wycieczkę.
Prowadziliśmy równo na zmianę główną autostradą z Sydney do Melbourne, skręcając na autostradę Stewart w kierunku Wagga Wagga. Noc spędziliśmy w Hay. Rano wstaliśmy wcześnie, aby kontynuować jazdę w kierunku Berri w okręgu Riverland na północ od Australii Południowej, gdzie John miał mieć to pilne spotkanie.
Po drodze przejechaliśmy przez Balranald i zauważyliśmy kierunkowskazy do Narodowego Parku Mungo odległego o 150 km. Z niewielką namową z mojej strony (‘góra’ podpowiadała mi, abyśmy tam pojechali) John przyznał, że to może być ciekawa wizyta i zgodził się na spróbowanie poszukania trasy po naszym powrocie z Adelaide. Gdzie miał mieć drugie służbowe spotkanie.
Park Narodowy Mungo jest obszarem starożytnych jezior, a obecnie suchą pustynią. To tam odkryto Człowieka Mungo sprzed 62 tysięcy lat i inne świadectwa życia i zamieszkiwania wczesnych tubylców w ongiś pokrytej soczystą zielenią krainie. Geolodzy, archeolodzy i paleontolodzy potrafią czytać w tym obszarze jak z książki o historii starożytnej. To właśnie z tego powodu chciałam odwiedzić to miejsce.
Kiedy wyjechaliśmy z Adelaide i dotarliśmy do Mildury, napotkaliśmy znaki kierujące do Parku Narodowego w odległości 110 km, głownie bitymi drogami. Wybraliśmy podobną drogę o długości 150 km na Balranald, gdyż tędy znajdziemy się bliżej domu na autostradzie Stuart. W Mildurrze wstąpiliśmy do dużego, robiącego wrażenie centrum informacyjnego, aby dowiedzieć się, co powinniśmy zrobić przed podróżą. Poinformowano nas, że droga, chociaż przeważnie tylko bita, jest dobra i że powinniśmy dać sobie radę z naszym sedanem. Powinniśmy wziąć dużo wody i jedzenia i wyjechać z pełnym bakiem paliwa. Na tej drodze nie będzie łączności za pomocą telefonii komórkowej.
Wyruszyliśmy następnego dnia rano o godz. 6-tej, z niejasnego powodu czując podenerwowanie. Znaki drogowe mówiły, że drogi są przejezdne. Kiedy przejeżdżaliśmy przez to miasto w drodze do Adelaide, było gorąco, faktycznie była tu susza przez ostatnie siedem lat, dlatego tutejsi mieszkańcy mogli podlewać swoje ogrody jedynie raz na tydzień. Farmerzy i mieszkańcy wiosek mieli pozwolenie na uprawę jedynie najbardziej opłacalnych drzew owocowych i pastwisk, które mogli podlewać przydziałami wody z dotkniętych suszą terenów nadrzecznych. Większość farmerów mocno na tym ucierpiała i już nie mogła sobie pozwolić na zakup dodatkowej wody na podtrzymanie wszystkich swoich upraw.
Byliśmy więc zaskoczeni, kiedy w połowie drogi w głąb tego pustynnego terenu zaczął kropić deszcz.
Ponieważ ziemia była wysuszona, widzieliśmy jak deszcz znika w suchej drodze. Była to dobra droga, bez dziur i wybojów. Od czasu do czasu przez drogę przed nami przebiegało bydło lub owce – domy dawno zostawiliśmy z tyłu. Przez półtorej godziny jechaliśmy nie napotkawszy żywej duszy. Teraz wjeżdżaliśmy na płaski wielki obszar pustyni – jak okiem sięgnąć, widać było tylko solne krzaki (małe szare krzewy pustynne z bardzo ostrymi kolcami – dop. tłum.) i czerwoną ziemię. Chyba zostawiliśmy za sobą nawet kangury i strusie emu.
Jeden ze znaków mówił, że wstępujemy na teren jezior Willandra, starożytnych jezior, których częścią był Park Narodowy Mungo. Zaczęliśmy się niepokoić i chociaż deszcz padał tylko słabo, zdecydowaliśmy się przyśpieszyć, licząc, że napotkamy ludzi stacjonujących w Parku Mungo. Przynajmniej było chłodno, bo spodziewaliśmy się szczególnie gorącego dnia.
Przyśpieszenie to nie był najlepszy pomysł, gdyż jadąc z prędkością 80 km/h niespodziewanie nas zarzuciło i zaczęło znosić na dość długim odcinku drogi. John miał praktykę wojskową na takie sytuacje i nie przewróciliśmy się, ale i tak nagle zatrzymaliśmy się wryci w miękki piasek. Gdy wyszliśmy z samochodu, stwierdziliśmy, że podłoże stanowiła cienka warstwa gliny, a pod nią znajdował się ciągle suchy drobny czerwony piasek. Z samochodu droga wyglądała tak samo, jak ta, którą jechaliśmy przez 100 ostatnich kilometrów. Mieliśmy trudność z utrzymaniem się na nogach, gdyż ślizgaliśmy się i zjeżdżaliśmy po śliskiej i mokrej nawierzchni. Nasze obuwie natychmiast pokryło się grubą warstwą błota, tak że wyglądaliśmy jakbyśmy chodzili na glinianych płytach.
Niemożliwością było nie wnieść tego czerwonego błota do samochodu, chociaż to akurat nie było naszym głównym zmartwieniem. Johnowi udało się wykopać nas. Ale ujechaliśmy dalsze 100 metrów i znów ugrzęźliśmy. Teraz mieliśmy już poważny problem – byliśmy na odludziu i nie mogliśmy ruszyć ani do przodu, ani wstecz. Obracające się koła jedynie zakopywały nas głębiej w błoto i suchy piasek. Teraz deszcz padał już mocniej. Zaczęliśmy się denerwować i ogarniał nas strach, co w naszym przypadku nie było normalną reakcją. Mogliśmy tkwić tutaj przez całe dni, zanim ktokolwiek by się pojawił. A co jeśli jeszcze mocniej zacznie padać? Tu gdzie staliśmy przy większych opadach mogło zrobić się trzęsawisko, a nasz samochód mógł zacząć tonąć.
Było niebezpiecznie – co mamy począć? Oboje jesteśmy po siedemdziesiątce z siwymi włosami. John jest Anglikiem i nie nawykł do warunków panujących w głębi Australii, ja zaś urodziłam się Australijką i dobrze wiedziałam o niebezpieczeństwach związanych z utknięciem na pustyni, szczególnie podczas gorącego lata. Jak mogliśmy być tak naiwni, mimo że zrobiliśmy wszystko jak trzeba w przygotowaniach do podróży? Już wyobrażałam sobie gazety opisujące pewną niemądrą starszą parę, która odważyła się wyjechać źle wyposażona na pustynię w sedanie i o której od wielu dni słuch zaginął.
Bóg istnieje! Bo, kiedy pomodliłam się o pomoc, w niespełna dziesięć minut pojawiły się trzy pojazdy z dziewięcioma ludźmi. Najpierw zobaczyłam daleko od nas biały minibus jadący z Mungo. Johnowi udało się podejść i zatrzymać ich. Wtedy oni też ugrzęźli. Ale chcę myśleć, że zatrzymując ich zrobiliśmy dobrze, gdyż w przeciwnym wypadku mogło ich znieść a nawet mogli wywrócić się. Byli to niemieccy turyści, którzy poprzednią noc spędzili na kampingu w Parku Mungo. Chcieli obejrzeć piękny, ale i niesamowity zachód występujący w tym rejonie, jednak musieli szukać schronienia, gdy zerwała się silna burza piaskowa i nic nie było widać. Powiedzieli nam, że mocno zaczęło padać około drugiej nad ranem, a potem zelżało.
Następnym pojazdem, jaki się pojawił, była czerwona czterokołowa ciężarówka. Be wahania wyciągnęli minibus. Ciężarówka wyła i bardzo się ślizgała, ale udało się wyciągnąć go na twardy grunt jakieś 20 km dalej na drodze. Następnie z Mungo nadjechała druga biaława czterokołowa ciężarówka i zaczęła pomagać nam. Na nasze szczęście byli w niej hydraulicy i robotnik budowlany, którzy pracowali w Mungo, gdzie modernizowali instalacje. Ciągle nie mieliśmy łączności przez telefon komórkowy. Robotnicy mówili, że nie zdawali sobie sprawy z tego jak zła jest ta droga. Wydaje się, że znajdowaliśmy się na środku dawnego jeziora.
Deszcz przybrał na sile i wszyscy byliśmy mokrzy i wyziębnięci. Jeden z ludzi z Broken Hill prowadził nasz samochód a pozostali pchali. Ja stojąc na skraju drogi wsparta na łopacie zostałam ochlapana lepkim czerwonym błotem, gdy nasz samochód był obracany o 180 stopni w kierunku, skąd przyjechaliśmy. Niebawem odkryliśmy, że nie mamy przy swoim samochodzie urządzenia do holowania. Znaleziono jednak sposób, by przymocować linę holowniczą do mostu kół pod silnikiem i samochód powoli został wyciągnięty. Nie było to łatwe – nasz samochód zsuwał się w jedną i drugą stronę i podobne było z ciężarówką. Raz czy dwa razy ciężarówka sama nieco grzęzła szarpiąc nasz wóz. Tylko dzięki doświadczeniu kierowcy nasz samochód nie zderzył się z ciężarówką. Bez ich pomocy, wytrwałości i doświadczenia wynikającego z mieszkania w tym rejonie moglibyśmy jeszcze tam tkwić.
Obawialiśmy się, że dobra wcześniej część drogi mogła ulec zniszczeniu pod wpływem ciągłego deszczu. Ci ludzie przewidzieli to, dlatego gdy 20 km dalej dotarliśmy do twardszego gruntu drogi, przez kolejne 70 km jechaliśmy w konwoju: jedna ciężarówka z przodu, za nią nasz samochód prowadzony przez jednego z tych ludzi i druga ciężarówka z tyłu, w której był John. W końcu poczuliśmy się bezpieczni, dojechawszy bez uszczerbku. Bardzo wdzięczni tym ludziom, po uściskach i okrzykach radości kontynuowaliśmy jazdę wyasfaltowaną drogą z powrotem do Mildury. Mildura przywitała nas radośnie, mimo że ciągle padało. John nabrał większego szacunku dla Australijczyków i Australii.
Nie dotarliśmy do Jeziora Mungo, chociaż byliśmy w odległości zaledwie 10 km.