Gdy On poruszy twoje serce

Sonja Engman Wilson

Jest to cudowna relacja czytelnika, która was wzruszy, gdy dowiecie się jak Swami przemienił smutek pewnej kobiety z dalekiego kraju w służbę.

Pięć lat czekałam z upublicznieniem tej historii. To tylko jedna z bardzo wielu historii o tym jak Słodki Pan Sai Baba wciąga nas w swoje światło i miłość, a dla każdego Swami wybiera na to osobny czas i okoliczności. Opowiem jak mnie Bhagawan Baba przyciągnął do swoich Lotosowych Stóp w okresie, gdy byłam pogrążona w głębokim smutku w czasie choroby mojego męża i później po jego śmierci. W tamtym czasie nie wiedziałam nic o Sai Babie ani nawet nigdy nie widziałam Jego zdjęcia. Jest to także opowieść o wszystkich tych wspaniałych błogosławieństwach, którymi mnie obdarzył i jak wystawiał na próby moją wiarę, gdy zdecydowałam się pojechać do Niego i zobaczyć Go osobiście.

Zaczęło się od smutku

W styczniu 2000 r. u mojego męża wykryto raka. Powoli umierał. Bardzo się tym smuciłam i dużo modliłam się do Boga o pomoc. Powiedziałam Bogu, że będę pomagała innym ludziom, jeśli tylko pozwoli mojemu mężowi przeżyć. Sytuacja ta doprowadzała mnie do rozpaczy tak, że nocami nie mogłam spać. Przeczytałam mnóstwo książek o duchowości i często odwiedzałam małą bibliotekę w naszej wiosce na Nowej Zelandii, w której mieszkaliśmy.

Woń Sai

Pewnego dnia w tej bibliotece przeglądałam półki w dziale z duchowymi książkami i moją uwagę zwróciła książka zatytułowana Katolicki ksiądz spotyka Sai Babę. Przeczytałam kilka stron i uznałam, że warto ją wziąć do domu. Obok niej stała inna: Sai Baba - Święty Człowiek i psychiatra autorstwa Dr. Samuela H. Sandweissa. Tę też przejrzałam i postanowiłam zabrać. Dziwne, ale obie książki pachniały kadzidełkami. Pomyślałam, że musieli czytać je jacyś hippisi, którzy palili trociczki. Ten zapach był mi miły, ale więcej nie zwracałam na niego uwagi.

Najpierw przeczytałam książkę Katolicki ksiądz spotyka Sai Babę i ze zrozumieniem przyjęłam wątpliwości księdza co do katolickich doktryn. Potem wzięłam się za książkę Samuela Sandweissa i zafascynowało mnie to, co potrafił robić Sai Baba. Wiele lat wcześniej czytałam Autobiografię jogina Paramahansy Yoganandy, nie miałam więc żadnych wątpliwości, że człowiek może rozwinąć nadprzyrodzone zdolności poprzez boską miłość i zrozumienie. Gdy skończyłam czytać drugą książkę wspomniany zapach trociczek znikł. Nagle przypomniałam sobie, że Samuel Sandweiss pisał iż Sai Baba potrafi kontaktować się z ludźmi, niezależnie gdzie na świecie mieszkają, za pomocą zapachu wibhuti, kumkum i słodkiej amrity.

Zastanawiałam się, czy On dotarł do mnie. Nie byłam tego pewna, ale jednocześnie czułam, że spływa na mnie wielka prawda — tak jak gdybym znalazła coś, czego szukałam i za czym tęskniłam przez całe życie.

Moja wiara umacniała się dzień po dniu

Zaczęłam kontemplować o Swamim w swoich porannych medytacjach i szybko mocno w Niego uwierzyłam. To dziwne, ale zdawał się On napełniać mnie pokojem i siłą niezbędnymi do codziennej opieki nad mężem. Mąż powiedział mi, że czuł pełny pokój, a jego spojrzenie było przepięknie czyste.

Mąż szybko poupadał na zdrowiu, a ja w desperacji napisałam list do Sai Baby. Wylewając z serca cierpienie rozmawiałam z Sai Babą jako Bogiem i jako drogim i bliskim przyjacielem. Modliłam się i mówiłam do Swamiego codziennie. Obiecałam Swamiemu, że zaopiekuję się starszymi ludźmi, będę pomagać wszystkim gdzie się da, że zmienię się — niech tylko pozwoli mężowi żyć. W rzeczywistości targowałam się z Bogiem. Tak jak gdybym nie wiedziała, że to daremne staranie. W końcu modliłam się do Baby tak: “Jeśli jest to karmiczna konieczność, że nadszedł męża czas, proszę nie dopuść, by mój drogi mąż cierpiał.” Ostatecznie wyszedł z tego pogmatwany list pełen cierpienia.

Któregoś dnia, być może na tydzień przed odejściem męża, zdarzyło się coś bardzo dziwnego. Byłam przy mężu, gdy nagle w rękach doznałam najcudowniejszego odczucia. Gdy spojrzałam na nie, wydały mi się nie moje. Byłam zdumiona tym uczuciem. Pozwoliłam, by ta miłość przelała się na męża. Powolny strumień pokoju i miłości przelewał się na niego poza moją kontrolą.

On spojrzał na mnie i powiedział: “Puska, twoje ręce są tak pełne miłości.” Po policzkach popłynęły mi łzy, a to dziwne piękne uczucie miłości, przychodzące z jakiegoś innego źródła, było w tym momencie po prostu boskie. W duchu podziękowałam Sai Babie, gdyż wcześniej często modliłam się o podpowiedź, jak mogłabym okazać mężowi moją głęboką do niego miłość, nie tylko przez codzienne opiekowanie się nim, ale na bardzo głębokim poziomie duszy. Swami wysłuchał mojej modlitwy. Jakże ogromna jest Jego łaska i miłość wobec nas!

W głębi duszy wiedziałam bez cienia wątpliwości, że to Bhagawan Sai Baba poprzez mnie obdarzył mojego męża boską miłością i że był obecny w nas i wokół nas. Mąż umarł w spokoju w naszym domu kilka dni później, a ja pomogłam mu w tym, mówiąc jego duszy, by podążyła za tą miłością i światłem.

Następnego dnia rano, gdy przy ciele męża zebrała się rodzina i przyjaciele, by go pożegnać, drugi raz przydarzyło mi się coś niezwykłego i pięknego. Byłam sama przy ciele męża, gdy nagle opanował mnie wielki żal. W tym cierpieniu wzywałam Boga. Nagle usłyszałam głos męża, który mówił: “Puska, to już nie jest moje ciało. Jestem tutaj, jestem tutaj.” Wtedy doznałam wielkiego uniesienia, tak silnego, że ledwie mogłam wytrzymać. Jestem pewna, że była to łaska Bhagawana, zapewniającego mnie, że śmierć nie istnieje.

Z czasem zaczęli przychodzić do mnie ludzie z problemami. Próbowałam im pomagać jak tylko potrafiłam, tak jak obiecałam Swamiemu. Miałam bardzo silną wiarę, jak opoka, w Bhagawana Babę. Uznałam, że otrzymałam życiowy cel i dzień po dniu stawałam się mocniejsza.

Do Radości bez wizy

Zaczęłam poszukiwać więcej informacji o Swamim i czytałam wszystko, co mi wpadło w ręce. Dwa lata po śmierci męża postanowiłam wrócić do Danii, gdzie się urodziłam, aby przekonać się, dokąd stamtąd zaprowadzi mnie życie. W kwietniu 2003 r. zarezerwowałam samolot do Indii, by pojechać do Bhagawana po drodze do Danii. Chciałam Go zobaczyć, poczuć Jego miłość i serdecznie podziękować Mu za wszystko, co dla mnie zrobił. Nie spodziewałam się wtedy, że Sai Baba wystawi moją wiarę w Niego na próbę.

Zarezerwowałam ten lot i upewniłam się w dwóch biurach podróży w Nowej Zelandii, że do Indii nie muszę mieć wizy. W Kuala Lumpur, gdzie samolot miał międzylądowanie, przy ponownym wsiadaniu na pokład na lot do Bangalore zobaczyłam kobietę, która wydała mi się pochodzić ze Skandynawii. Okazało się, że jest z Finlandii i ma na imię Riita, a mieszka w Bangalore z synem i mężem, który tam pracuje. Powiedziała mi, że przyjechała do Malezji, aby przedłużyć wizę. “Mam nadzieję, że masz właściwą wizę — rzekła — bo jeśli nie masz, nie wpuszczą cię.” Bardzo zaniepokojona powiedziałam jej, że nie mam wizy, a ona ponownie zapewniła mnie, że władze imigracyjne nie wpuszczą mnie. Potem zajęłyśmy swoje miejsca i więcej jej nie spotkałam.

W Bangalore wylądowaliśmy późnym wieczorem. Przy kontroli paszportów poproszono mnie o wizę, a ja powiedziałam im, że nie mam jej, gdyż w Nowej Zelandii źle mnie poinformowano. Kazano mi natychmiast opuścić Indie. W tę podróż zabrałam ze sobą zdjęcie Sai Baby w formacie A4. Pokazałam je kontrolerom i powiedziałam im, że przyjechałam do Sai Baby. Oni powtórzyli, że mam opuścić Indie, ale ja upierałam się, że muszę się zobaczyć z Sai Babą, by Mu podziękować. Zabrali mnie do małego biura, gdzie opowiedziałam im o śmierci męża i o pojawieniu się w moim życiu Sai Baby. Wysłuchali, ale twardo trzymali się stanowiska, że skoro nie mam wizy, nie mogę pozostać w Indiach.

Pojawiło się więcej ludzi z personelu portu lotniczego i dyskutowali mój przypadek. Gdy tak siedziałam na krześle, wszyscy inni pasażerowie odeszli. Ku własnemu zaskoczeniu byłam spokojna, chociaż było mi bardzo smutno. Kontrolerzy nie ustępowali, a ja uświadomiłam sobie, że oni tylko wykonywali swoje obowiązki. Ja, 60=letnia kobieta z siwymi włosami, przygnębiona stratą męża znalazłam się tam w żałosnej sytuacji, a jednak byłam pełna nadziei zobaczenia mojego ukochanego Swamiego.

Rozmyślałam: “Czemu żeś mnie opuścił, Panie; a może wystawiasz na próbę moją wiarę w Ciebie?” Po prostu siedziałam tam spokojnie, twardo jak skała, czekając na cud, gdyż przybyłam, by zobaczyć Swamiego. I cud przyszedł w postaci kobiety.

Bóg zawsze posyła pomoc

Nagle pojawiła się owa Finka Riita i przedstawiła urzędnikom swoją wizytówkę oraz kilka innych dokumentów potwierdzających, że jej mąż pracuje dla Volvo w Bangalore. Spytała, czy może w czymś pomóc. Po długiej rozmowie zgodzili się, by zabrała mnie do swojego domu i była moim gwarantem. Do paszportu wpisano mi pozwolenie na 72-godzinny 'pobyt lotniskowy,' abym mogła podjąć próbę załatwienia pobytu 10-dniowego. Z całego serca podziękowałam i wyszłam ze swoją nową przyjaciółką Riitą w tę gorącą noc do gwarnego Bangalore. Swami pomógł mi.

Teraz nastąpiły trzy gorączkowe dni zdobywania pieczęci do paszportu na 10-dniowy pobyt w Indiach. Codziennie biegałyśmy od urzędu do urzędu i już nie pamiętam, do ilu miejsc nas odsyłano. Niektóre urzędy były albo zamknięte, albo otwarte o dziwnych porach. Niekiedy do pewnych miejsc byłyśmy posyłane dwa razy, a wszędzie czekało wielu ludzi. Godzinami wyczekiwałyśmy w upalną pogodę. Wyłączałam umysł — byłam tam nieobecna. O zobaczeniu Sai Baby marzyłam od pierwszego spojrzenia na Jego zdjęcie. Gdyby nie Riita, tego pobytu nigdy nie zdołałabym załatwić sama, biegając po tak wielkim mieście jak Bangalore i w takim skwarze. Po trzech dniach miałam legalne pozwolenie. Gorąco podziękowałam za pomoc Riicie i jej mężowi. Nadszedł czas udania się do Brindawanu, aśramu Baby w Bangalore.

Powód powrotu Riity

W ostatnim dniu u Riity nagle doznałam dziwnego uczucia i spojrzawszy na nią, spytałam: “Riita, dlaczego wróciłaś na lotnisko i pomogłaś mi stamtąd wyjść?” Ona odrzekła: “Myślałam o tobie w samolocie i strasznie było mi cię żal. Wiedziałam, że czekają cię ciężkie chwile i że będziesz odesłana z Indii, gdyż nikogo bez wizy nie wpuszczają. Po posiłku słuchałam muzyki w słuchawkach samolotu i wtedy zaczęłam rozmawiać z Bogiem. Jestem chrześcijanką. 'Boże — powiedziałam — jeśli chcesz, żebym pomogła tej Dunce, musisz puścić mi dwie fińskie piosenki.' I usłyszałam je! Najpierw był utwór klasyczny, a po nim fińska piosenka ludowa. Tak więc, Bóg chciał, abym ci pomogła. Dlatego wróciłam!” “Riita — spytałam — jesteś pewna, że to były fińskie piosenki?" Spojrzała nieco urażona i odpowiedziała: “Oczywiście, że jestem pewna. Znam obie piosenki.” I zaczęła mi je nucić.

Gapiłam się na Riitę i czułam, że stają mi małe włosy na karku, gdyż nie mogłam uwierzyć, że malezyjskie linie lotnicze odtworzą w swoim muzycznym programie lotu dwie fińskie piosenki!

“Riita — powiedziałam ze łzami w oczach — rzeczy, które Sai Baba robi dla ludzi na całym świecie, by im pomóc, są tak niezwykłe i cudowne.” Ona odrzekła: “Nie, to nie ten człowiek pomógł ci — pomógł ci sam Bóg!”

Następnego dnia zawieźli mnie do Brindawanu, gdzie miałam pierwszy swój Darśan żywego, kochającego Pana Sai. Gdy zobaczyłam Go ten pierwszy raz, twarz miałam taką jak gdyby ktoś wylał na nią kubki wody. Nigdy jeszcze nie płakałam tak bardzo. To oczyściło moje serce.

W ciągu ostatnich kilku lat wiele razy rozmyślałam o tym wszystkim. Nawet dwukrotnie napisałam do malezyjskich linii lotniczych, by mi przysłali swoje pokładowe czasopismo, tak bym mogła sprawdzić nadawaną muzykę, ale oni mi nie odpowiedzieli. Nigdy nie wątpiłam, że Sai Baba jest boskim reżyserem całej tej sztuki. Swami mówi nam, że wszystkie imiona są Jego; Riita modliła się do tego samego Boga.

Jakaż to niewiarygodna sztuka!

Dlaczego On sprawił, że dwa biura podróży na Nowej Zelandii poinformowały mnie, że nie muszę mieć wizy? Później zdałam sobie też sprawę z tego, że to On przepuścił mnie na lotnisku w Kuala Lumpur bez wizy do Indii! A w ogóle dlaczego doprowadził mnie do wylądowania na terytorium Indii bez wizy? Czy po to, by sprawdzić moją wiarę? Mogłam zgodzić się na odeskortowanie do samolotu lecącego z Bangalore do Kopenhagi. Ale nie zgodziłam się. Musiałam Go zobaczyć i podziękować Mu.

Wszyscy wiemy, że Sai Baba posyła właściwą osobę, gdy znajdziemy się w rozpaczliwej sytuacji. Taką osobą była Riita, do której coś mi kazało się zbliżyć w hali odlotów w Kuala Lumpur. To On sprawił, że tak się złożyło. Bhagawan sprawił, że Riita usłyszała to, o co prosiła, te dwie fińskie piosenki. Po tym, zmuszona złożoną Mu obietnicą, przyszła i pomogła mi.

Skutki: radość, siła i mądrość

W najcięższych okresach rozpaczy i zmartwień Śri Sathya Sai Baba pomógł mi, ufającej Mu, przejść to wszystko. Sai Baba dał mi taką miłość, pokój i siłę, o jakich nigdy nawet nie marzyłam. Dalej pomagam ludziom, odwiedzam ludzi starszych i pocieszam i pomagam innym w rozmaitych problemach. Czerpię z tego radość, a Bhagawan Baba daje mi siłę i mądrość. Gdy raz zostajemy przywołani do Jego Lotosowych Stóp, nigdy już nie zechcemy ich wypuścić. Jesteśmy bezpieczni, gdy wypuścimy 'ja, moje' i wpuścimy Boga.

[Z Heart to Heart 3/2006 tłum. KMB; 2006.03.20]    

 


 

Walentynki ze Swamim

Był rok 1991. Wielu chłopców, którzy w poprzednim roku byli w instytutowym kampusie Brindawan na roku magisterskim, teraz przebywali w Prasanthi Nilayam na kursie podyplomowym. W Brindawanie było im cudownie w towarzystwie Bhagawana i prawdę mówiąc nie chcieli opuszczać Brindawanu. Gdy przyjechali do Puttaparthi, spotkała ich naprawdę niemiła niespodzianka. Co to było i jak sobie z tym poradzili? Zapoznajmy się z tą wspaniałą historią bezpośrednio z opowiadania byłego studenta tamtych lat O.K.S. Sastry.

Mieliśmy wspaniały ostatni rok nauki w Brindawanie. Cały czas cieszyliśmy się boską obecnością naszego słodkiego Pana. Niestety, żadne dobre czasy nie trwają wiecznie. Nie wiedzieliśmy jeszcze, że naszą grupę magistrantów roku 1991-1992 czeka burzliwy czas przez następne sześć miesięcy!

Bhagawan był niezadowolony z zachowania niektórych chłopców. By dać nam nauczkę, zastosował to, co nazywa się 'komarzą filozofią,' według której jeśli kogoś użądli jeden komar, on zabije wszystkie komary. W naszym przypadku kilku chłopców swoim zachowaniem naraziło się Bhagawanowi, więc postanowił ukarać nas wszystkich. Spadliśmy z wyżyn boskich przyjemności Swamiego dosłownie w głębiny rozpaczy! Swami nie rozmawiał z żadnym ze studentów i zdawał się zdecydowany ignorować nas niezależnie co robiliśmy. Czuliśmy się jak wyrzutki. Nie mieliśmy absolutnie żadnego wyjścia, jak tylko poddać się samoocenie.

Jak dogłębnie analizowaliśmy nasze potknięcia i usiłowaliśmy je korygować; jak torturowaliśmy nasze serca z powodu wewnętrznych błędów; jak starannie baczyliśmy na nasze myśli w ciągu dnia, by nie pobłądzić nawet na sekundę; jak modliliśmy się do Niego o przebaczenie; jak tęskniliśmy za przywróceniem do Jego boskiego królestwa! Czy On nie raczy popatrzyć na nas choćby przez chwilę, czy nie zechce zakończyć naszej udręki swoim uśmiechem? Czy ten ponury stan ma trwać bez końca? Byliśmy zdruzgotani, łagodnie mówiąc.

Codziennie przychodziliśmy do mandiru wcześniej niż poprzedniego dnia, ale i tak nie mieliśmy Darśanu Swamiego, gdyż On swoim boskim sposobem kończył obchód darśanowy zanim docieraliśmy do mandiru! Potem wchodził do pokoju audiencyjnego i pozostawał tam jeszcze długo po zakończeniu audiencji. Siedzieliśmy tam z oczami wlepionymi w drzwi tego pokoju wypatrując najmniejszego ruchu. Niestety! Jeśli już drzwi się otwierały to dlatego, że wchodził tam prorektor, sekretarz czy księgowy. W niektóre dni drzwi otwierały się wielokrotnie, ale bez śladu pomarańczowej szaty. Swami wychodził dopiero, gdy bhadźany miały się ku końcowi. Natychmiast przyjmował arati i znów znikał! Nie było absolutnie żadnej możliwości wejścia z Nim w kontakt. Byliśmy naprawdę w samym środku jakiejś wielkiej zmarzliny w rodzaju góry lodowej. Cała studencka brać w akademiku była pogrążona w tęsknocie za wzrokiem Pana, tak jak zagubione małe dziecko usycha z tęsknoty za matką z jej ciepłem, ochroną i miłością.

A działo się to nie przez kilka dni czy tygodni — to trwało przez miesiące. Dla nas te miesiące znaczyły wieczność! Po prostu nie byliśmy w stanie zjednać tego 'Sulabhaprasannaję' (najbardziej podatnego na wpływ Pana, jak się mówi).

W jakiś sposób naszym płynącym z serca modlitwom brakowało intensywności niezbędnej do zmiękczenia Jego serca, chociaż jest ono jak masło. Być może Pan oczekiwał od nas czegoś najwyższego — nie zadowalała Go nasza ciepława reakcja — powinniśmy zdać ten egzamin z honorami, albo może wcale.

Któregoś czwartkowego poranka w lutym 1992 r., gdy zastanawialiśmy się jak odzyskać Jego łaskę, podczas zajęć z wychowania moralnego prof. Kuppuswami, który uczył filozofii w Instytucie, mówił o Andalu (pewnym wielkim wielbicielu) i nawiązał też do oddania gopik swojemu ukochanemu Panu Krisznie. Był to wyjątkowo inspirujący wykład i dał nam wiele do myślenia. W sercach i umysłach ciągle szukaliśmy sposobu na zadowolenie naszego Sai Kriszny i odzyskanie Jego bezcennej Łaski. Gdy tak rozmyślaliśmy o Swamim, boskim zrządzeniem opatrzności mój wzrok padł na gazetę z tego dnia, na której widniał wielki tytuł “Dzień św. Walentego.”

Tekst informował, że 14-tego lutego obchodzi się jako dzień św. Walentego i jest to okazja do wyrażenia miłości ukochanej osobie. To wspaniałe! To coś dla nas!

Podchwyciliśmy ten pomysł stwierdzając, że nie było lepszej okazji na proszenie naszego Pana niż ten dzień. Wszak był On naszym ukochanym, naszym życiem, naszym szczęściem, naszym wszystkim! Była to najdogodniejsza chwila na zwrócenie naszych serc ku Niemu.

Zebraliśmy się więc w akademiku i w harmonii skupienia i świętej gorliwości zaczęliśmy planować nasze działanie. Niektórzy zajęli się wycinaniem i projektowaniem kartek okolicznościowych. Każdy z 600 studentów wymyślił własną sentencję na kartkę walentynkową, wyrażającą jego osobistą Miłość do Swamiego — Tego najdroższego naszemu sercu. Noc minęła na żarliwej prezentacji zdolności artystycznych, w które uwięzione dotąd uczucia wpisywały pełne miłości świadectwo niepowtarzalnej więzi każdego chłopca ze swoim Mistrzem. Przygotowaliśmy także wielką kartę, która wyrażała połączone uczucia oddania naszemu Panu ponad 600 chłopców razem wziętych. Na okładce ta wielka kartka ukazywała wspaniały ogród z kwiatami, motylami, pięknymi ptakami i królikami, które nawoływały naszego Pana do ponownego dopuszczenia nas do nektaru Jego Łaski, Jego uroczych spojrzeń i Jego słodkiego głosu.

Zaświtał dzień walentynek. Zjawiliśmy się w mandirze bardzo wcześnie. W tym dniu ten Wszechwiedzący cierpliwie zaczekał, aż wszyscy zajmiemy swoje miejsca. Potem, tak jak gdyby całe to wydarzenie zaplanował, otworzył drzwi pokoju audiencyjnego i przyszedł do nas z promiennym uśmiechem! Byliśmy raczej zaskoczeni, ale także zachwyceni! Nie spodziewaliśmy się, że stanie się to tak szybko! Uradowaliśmy się, gdy wziął tę dużą kartkę z całą zawartością i przekazał sewakowi, aby zaniósł ją do środka. Ale na tym nie koniec. Swami, tak ja gdyby nie wiedział, spytał z delikatnym uśmiechem: “Co to za specjalna okazja?” Nie było potrzeby, byśmy cokolwiek odpowiadali. Strugi łez radości na naszych twarzach mówiły wszystko, co było do powiedzenia. Pan zaś tylko dobrotliwie patrzył na nas wszystkich. W Jego oczach także pojawiła się nowa radość. Dopiero teraz uświadomiliśmy sobie, kto w rzeczywistości znosił większe cierpienia rozłąki.

Tak, wreszcie lody zostały przełamane! Był to czas świętowania. Przeprosiliśmy naszego miłosiernego Pana, a On przygarnął nas do siebie. Miesiące bolesnej rozłąki poszły w niepamięć. Mówi się: 'Pan Bóg obsypuje nas swoimi łaskami, by pokazać nam jak nas kocha, a wstrzymuje je, by nas uczyć.'

W istocie ten test naszego Pana był bardziej bolesny dla Niego, niż dla nas. Jednakże jest On jak matka, która zrobi wszystko, by jej syn nigdy nie zeszedł na złe drogi. W końcu, to z Jego inspiracji skończyła się susza tego semestru i po niej nastąpiła ulewa miłości i łaski, trwająca już do końca tego roku. Odzyskaliśmy naszego Pana. Przy tej pamiętnej okazji ochrzciliśmy naszą grupę — grupę z akademika, która robiła kartki i inne artystyczne wyroby — “Soul Inspiration (Inspiracja Duszy),” gdyż On jest duszą wszystkich pozytywnych inspiracji.

[Z Heart to Heart 3/2006 tłum. KMB; 2006.03.23]