Pod Kalpawrikszą [drzewem na wzgórzu nad rzeką Ćitrawati] leżał ogromny głaz. Dwieście ludzi mogło wygodnie siedzieć na tej skale. Patrząc na wodzireja naszej grupy [młodego Sathyę], wciąż przypominałam sobie Balę [Chłopca, Krisznę] Jaśody, Pana Madhawę, który w tamtych dniach trzymał olbrzymią górę Gowardhana na końcu swojego paluszka, żeby uchronić życie krów i pasterzy. Podskoczywszy, by zerwać garść liści z tego tamaryndowego drzewa, Sai rozdał każdemu z nas po liściu i kazał zamknąć w dłoni. Kiedy po kilku chwilach na Jego polecenie otworzyliśmy dłonie, wszyscy znajdowali w nich całą rozmaitość rzeczy: cukierek u jednego, miętówka albo korale u drugiego. Potem, zgodnie z Jego poleceniem, ponownie zamknęliśmy dłonie, po czym znów otworzyliśmy, by stwierdzić, że w rękach mamy tylko tamaryndowe liście! Ach! Jaka szkoda! Powinnam była zjeść ten cukierek! Zastanawiając się „Ale niespodzianka. Jak mogły się pojawić jednocześnie tak różne rzeczy?”, patrzyliśmy na Niego oczami szeroko otwartymi ze zdumienia. Klaskał wtedy, by wyrwać nas z osłupienia. Ponieważ drzewo to dawało wielbicielom wszystko, cokolwiek sobie zażyczyli, stało się powszechnie znane jako „Kalpa wriksza” [taką nazwę nosi mitologiczne rajskie drzewo o podobnych własnościach]. Niekiedy mawiał: „Zobaczymy, kto przybiegnie tutaj jako pierwszy po trzykrotnym okrążeniu tego wzgórza?” To wystarczyło dla naszego gangu małp. Mój starszy brat, ja, dr Jaya Lakshmi, Guidy Leelama — my zawsze byliśmy gotowi. „Dobrze; biegnijcie” — mówił Swami. W czasie pierwszych dwóch okrążeń widzieliśmy Go, jak siedzi niczym na tronie i odzywa się jak król. Ale na trzecie okrążenie przyłączał się do nas i, zanim skończyliśmy bieg, On zdążył obiec trzykrotnie, wyprzedzić nas i ponownie usiąść na swoim miejscu. On zwyciężał. Jak to możliwe? Po głośnych oklaskach chłopcy podrzucali naszego przywódcę na rękach. Swami wyglądał wówczas oszałamiająco — niczym Pan Indra po podbiciu trzech światów. Dokonać tego, co On zrobił, nie mógłby nawet ktoś, kto pędzi jak lew. Jakże więc Jemu udało się zrobić trzy okrążenia w ciągu zaledwie sekundy? Miał nieograniczone zasoby energii. Oglądanie tego było przyjemnością, którą trzeba zasmakować oczami, gdyż nie jest ona czymś osiągalnym przez myśl czy wyrażalnym przez słowo.
Zszedłszy ze wzgórza, wszyscy gromadziliśmy się znów na brzegu Ćitrawati w jakimś miejscu wybranym przez wielbicieli. Po śpiewaniu przez pewien czas i po wysłuchaniu dyskursu naszego Gopadewy (Swamiego) na temat psikusów Kriszny albo zdarzeń wielbicieli, wołaliśmy, że jesteśmy głodni i męczyliśmy Go, by dał nam coś do jedzenia. Jeszcze kiedy poruszał ręką w nagarniętej kupce piachu, mogliśmy powiedzieć, co zaraz wyciągnie. Rozpoznawaliśmy silny aromat Mysorepak (przysmak przyrządzany z mąki, cukru i masła). Kapało zeń ghi (klarowane masło) i był gorący. Kawałki tej słodkości kładł szybko na tacę i rozdawał nam własnymi rękami. Jak mam opisać ten smak! Było to tak pyszne, że smaku tego nie da się opisać. Niezależnie ile obecnych było osób, ciągle rozdawał, a kawałki zdawały się pomnażać bez końca. Po spożyciu słodkiej rzeczy hałaśliwie domagaliśmy się: „Swami! Zbyt słodko mamy w ustach. Daj nam coś pikantnego”. Nasz Swami, to ucieleśnienie współczucia i miłości, wyjmował z piasku vadę (smażona na oleju przekąska z mąki). Nawet Pan Brahma nie mógłby opisać jej smaku. Była smaczniejsza od nektaru, twarogu, miodu — razem wziętych. Próbować to opisać jest sprawą beznadziejną. Wobec tej vady wszystko inne jawi się mdłe. Gdy wyciągał vady z piasku, były gorące i opływały tłuszczem, ale — o dziwo — ani ziarenko piasku do nich nie przylgnęło! Jak to możliwe? Ciągle tylko pytania. Odpowiedzi nie ma.
Poza tym wyciągał z piasku różańce, figurki, wisiorki i książki, i rozdawał je tym, którym pisane było je otrzymać. Przedmioty, które Swami tworzył w piasku, były bezprzykładnymi dziełami, rzeczami, których nigdzie nie można wyprodukować. Nic nie jest w stanie im dorównać! Wspomniane figurki były wykonane z pańćalohy (specjalny stop pięciu składników), drzewa sandałowego, kości słoniowej, drzewa tekowego, srebra albo gliny. Materializował w piasku postacie Lakszmi, Narajany, Radhy, Kriszny, Śirdi Sai, Śri Ramy, Lakszmany, Bharaty, Śatrughny, Nataradźy itd. Dobywane z piasku różańce były wykonane z pereł, korali lub kryształów. Niektórzy otrzymywali rudraksze (wysuszone owoce rośliny o takiej samej nazwie). Niekiedy były to pojedyncze sztuki, kiedy indziej dwie zamknięte w złotej okrywie. Te ostatnie uważa się za szczególnie święte. Była ich wielka różnorodność: rudraksze pięciofasetowe, z jedną fasetą itd. Były zamocowane rozmaicie: niektóre z paciorkami z bazylii, niektóre z czarnymi paciorkami. Pewnego razu dał Serali, mojej siostrze, jako prezent ślubny, łańcuch czarnych paciorków z wisiorkiem Lakszmi. Każdy paciorek był zamknięty w zawiły wzór złotych nitek. Po latach, kiedy łańcuszek rozerwał się, zaniosła go do złotnika. Ten, zaskoczony kunsztem wyrobu, powiedział zdumiony: „Niemożliwe, by ktokolwiek mógł to naprawić. Nie potrafię pojąć, jak te złote nitki są oplecione wokół paciorków. Gdzie pani to kupiła?” Słysząc odpowiedź Serali, że był to prezent od Swamiego, zauważył: „Zatem tylko On może zreperować ten łańcuch. Nikt inny na świecie tego nie zrobi.” Tak subtelne są podarki Swamiego. Jeśli chodzi o pierścienie, talizmany i medaliony, nie sposób ich zliczyć. Mojej matce dał statuetkę Winajaki [słoniogłowego Ganeśy], którą wykreował z piasku. Nie potrafiłyśmy rozpoznać, czy jest wykonana z gliny, czy z kamienia. Była dość czarna z lekkim odcieniem czerwieni. Najdziwniejsze w niej było to, że jej trąba była zbyt krótka. Gdy spytaliśmy Go dlaczego dał matce taką figurkę, odpowiedział: „Co niedzielę odprawiajcie figurce abhiszekę (rytualna kąpiel) w mleku. Trąba urośnie do normalnych rozmiarów.” Jak powiedział, trąba zaczęła dzień po dniu przyrastać. Po prostu nie jesteśmy w stanie ogarnąć wartości Jego podarunków.
Były przypadki, że naukowcy nie mogli orzec, z jakiego metalu jakaś konkretna figurka została wykonana. Podobno pewien wielbiciel zanurzał otrzymany od Swamiego pierścień w kwasie i innych chemikaliach i nie spowodowało to absolutnie żadnych uszkodzeń! Gdzie są bohaterzy, co potrafiliby rozwikłać tajemnice przedmiotów materializowanych przez Swamiego, który prawdziwie jest samym Bogiem. Są ludzie, którzy krytykują Swamiego mówiąc: „Jest to przejaw mocy typu siddhi [moce jogiczne]. Istnieje wielu takich, co potrafią stwarzać te rzeczy”. Jednakże moce tych okultystów dają krótkotrwałe skutki. Rzeczy przez nich kreowane zachowują się przez godziny, w najlepszym przypadku miesiące. Zaś artykuły stwarzane przez Swamiego pozostawały w dobrym stanie nawet sześćdziesiąt lub siedemdziesiąt lat od chwili podarowania, a wielbiciele ciągle oddają im cześć.
Stwarzane przez Swamiego wibhuti czasami zamiast zwykłej postaci suchego proszku ma formę twardego bloku, jak kawał nierafinowanego cukru. Niekiedy ma kształt kuli. Te bryły były tak twarde, że palce Swamiego stawały się aż czerwone od ich łamania przy rozdawaniu. Czasem proszek był popielaty, czasem biały, a kiedy indziej była to mieszanka bieli i czerni. Jeszcze kiedy indziej miał różne barwy, tak jak popiół zebrany z zagłębienia, w którym palony jest ogień ofiarny podczas jadźni (rytualnego obrządku). Smak i zapach rzeczy, które stwarzał również były bardzo różnorodne. Niekiedy miały silny zapach kamfory, kasturi, drzewa sandałowego lub wody różanej. Albo nie miały w ogóle żadnego zapachu. Artykuły ze „Składu Sai” bywały dziwne i cudowne i miały moc utrzymywania w ryzach fizycznych i mentalnych skłonności ludzi. Jego figle wykraczają poza ludzkie pojmowanie.
Jednak przerasta to wszystko pewne cudowne zdarzenie. Kiedyś, gdy wypoczywaliśmy nad Ćitrawati, w trakcie rozmowy Swami powiedział: „Patrzcie. Nadchodzi ten Naga Sai!” [W sanskrycie naga znaczy wąż.] Sądząc, że mówi o jakimś człowieku, rozejrzeliśmy się w koło, ale nikogo nie było. Wtedy Swami rzekł: „Spójrzcie w tym kierunku.” Zobaczyliśmy zbliżającego się ogromnego węża. Naturalne jest poczuć strach na wzmiankę o wężu. A ten nie był zwykłym wężem! Wyglądał naprawdę jak Adi Śesza, Król Wężów, na którym spoczywa Pan Wisznu. Był olbrzymi. W ogóle nie było widać jego ogona. Kiedy tak sunął do przodu pełzając i wijąc się jak gdyby tańczył, wyglądał uroczo. Gdy nieco się przybliżył, jego głowa nagle przekształciła się w uderzająco piękne oblicze naszego Pana Sai. Nigdy przedtem nie słyszeliśmy o podobnym cudzie. To tak, jak gdyby Swami ogłaszał, że jest wszędzie i we wszystkim. Niemniej, wąż to wąż, więc gdy się nieco zbliżył, zaczęliśmy trząść się ze strachu. Patrząc na Sai Ramę błagaliśmy: „Nie, Swami. Nie. Każ mu odejść.” „Biedactwo!” — Swami popatrzył z politowaniem na węża i rzekł: „Odejdź już, Naga Sai!” I wąż zniknął. Ten pamiętny wieczór wyrył się w naszych umysłach! Naga Sai miał iskrzące, oślepiające złote kropki na lśniącym, ciemnym ciele. Jego widok radował nasze oczy. To była prawdziwa dla nich uczta! Wspominając wszystkie te przeżycia skomponowaliśmy piosenkę i ofiarowaliśmy Swamiemu.
Śpiewać Twoje imię to rozkosz, Śri Sai!
Masz delikatną posturę i spełniasz życzenia!
Szukamy w Tobie ucieczki!
Dla pragnących wielbicieli z piasku dobywasz masło.
Gdy jedzą, Ty śpiewasz i napełniasz ich serca błogością.
Gdy benzyna się kończy, przychodzisz nam z odsieczą
i sprawiasz, że samochód jedzie.
Jesteś naszym Swamim Śri Sai Ramą!
Dając nam ze współczuciem pomyślne talizmany,
Bądź dobry i zabierz nasze lęki, Gowriramano!
Panie Somanath! Gdy niemądrzy ludzie wołali „Wąż! Wąż!”,
Tyś przyszedł w postaci węża nad Ćitrawati.
Jakie zaklęcia potrafisz na nas rzucać! Co za magia!
Stałeś się skarbem prawdziwych wielbicieli na tej Ziemi.
|
Po zabawach, śpiewaniu i tego rodzaju igraszkach wracaliśmy do Mandiru i zaczynaliśmy śpiewać bhadźany. Uczestniczyło w nich wielu członków rodziny Swamiego; codziennie bywała Jego starsza siostra Venkamma i synowie wuja ze strony ojca, Subbaraju i Kishtappa. Nieżyjąca już Venkamma śpiewała ze Swamim, a Kishtappa grał na bębnie. Subbaraju także śpiewał. Od czasu do czasu przychodził dziadek Swamiego. Chociaż wiekiem zbliżał się do dziewięćdziesiątki, ciągle był całkiem silny i aktywny. Posiadał gromki głos. Gdy był młody, grywał w przedstawieniach, a odgrywając role Durjodhany, Jamy i Bhimy, niemal zaklinał widzów swoim aktorstwem i melodyjnym głosem. Kiedykolwiek Swami prosił go: „Dziadku! Zaśpiewaj coś, proszę”, śpiewał tak donośnym głosem, że echo wracało ze wszystkich stron. Skoro miał tak imponujący głos w tym wieku, za młodych lat naprawdę musiał grzmieć jak dzwon! Członkowie Jego rodziny zwykle zwracali się do naszego Małego Pana per „Swami”. Rodzice Swamiego nieczęsto tu gościli. Raz na dwa lub trzy dni Swami sam ich odwiedzał. Jakież to poczucie obowiązku! Każdy Jego czyn jest brzemienny w jakąś moralną dla nas lekcję.
Pewnego dnia, kiedy wszyscy szliśmy w kierunku Ćitrawati, Swami nagle zniknął. Gdy my Go szukaliśmy, rozległo się klaskanie. Spojrzeliśmy w tym kierunku i zobaczyliśmy Swamiego, który informował nas: „Jestem tu na szczycie wzgórza”. Była godzina szósta wieczorem. Słońce przestało już prażyć i chyliło się ku zachodowi. Niebo wypełniły gęste czarne chmury, tak jak gdyby przykrywało się czarnym kocem. Swami powiedział: „Wszyscy patrzcie na mnie. Pokażę wam słońce."
Jeszcze gdy zastanawialiśmy się: „Jak może wrócić słońce, które już zaszło?”, zobaczyliśmy jak za głową Swamiego pojawiają się nowe promienie. Całe niebo wypełniały wtedy sine chmury. Nowe promienie zaczerwieniły się. Potem stawały się coraz czerwieńsze, aż wyglądały niczym płomienie i wydzielały tak dużo ciepła, że wszyscy zaczęliśmy zalewać się potem. Promienie były bardzo gorące, jak te w skwarne południe. Nie mogąc znieść tej gorączki, wszyscy głośno prosiliśmy: „Swami! Jest za gorąco.” Prażenie ustąpiło. „Coś takiego!”, zawołaliśmy i już zaczęliśmy się usadawiać, gdy ze szczytu góry dobiegł nas głos Swamiego: „Pokażę wam księżyc”. Za głową Swamiego zobaczyliśmy na wpół rozwinięte promienie księżyca w kolorze miodu. Księżyc stawał się coraz bielszy, aż zrobił się całkiem biały. Zaczęliśmy drżeć z zimna. Ciała nam posztywniały, zęby szczękały. „Swami! Zimno! Jest bardzo zimno, Swami!” Gdy tak błagaliśmy, zimno stopniowo ustąpiło. Podczas gdy my zastanawialiśmy się jakiego teraz cudu dokona, On zapowiedział: „Pokażę wam Trzecie Oko. Patrzcie bardzo ostrożnie i uważnie.” Zastanawialiśmy się, jak to trzecie oko wygląda. Nie było widać ciała Swamiego. Pojawiła się natomiast Jego gigantyczna głowa, jak gdyby rozciągnięta na całe niebo. Oszołomieni, z dezorientacją w umysłach, wpatrywaliśmy się w niebo. Na czole Swamiego, między brwiami, ukazał się otwór. Z niego zaczęły wydobywać się szalejące, ogniste iskry. Byliśmy oślepiani blaskiem tych iskier. Bardzo się baliśmy. Bardziej niż o siebie, martwiliśmy się, że coś może się stać Swamiemu. Iskry dalej tryskały. Gdy rozejrzałam się, stwierdziłam, że wielu z zebranych leżało nieprzytomnych. Nie wiedziałam, co było powodem omdlenia, a to tylko potęgowało strach. Spojrzałam w górę, ale Swamiego nigdzie nie było. Czując się zagubiona, nie wiedząc co począć, zaczęłam płakać. Nagle zobaczyliśmy, że Swami stoi wśród nas. „Co się stało?” — pytał poklepując nas po ramionach. „Dlaczego płaczesz? Czemu te dzieci zemdlały?” Nie wiedząc co odpowiedzieć na te pytania, uściskałam go tylko i dalej płakałam. Gdy kilkoro z tych, co zemdleli, ocknęło się i wstało, zebraliśmy trochę sił, by wszyscy jednym głosem spytać Go: „Swami! Czy nic Ci nie jest? Dlaczego Cię tam nie widzieliśmy?” Zadając te pytania dotykaliśmy Jego twarzy i ciała, by upewnić się, że rzeczywiście był z nami. Swami serdecznie się śmiał i, zapewniając nas że wszystko z Nim w porządku, ruchem ręki wykreował wibhuti i osobiście posmarował nim nasze czoła. Osoby jeszcze nieprzytomne, jedna po drugiej zaczęły wstawać.
Było to dziwne przeżycie. Po tym doświadczeniu odczuwaliśmy jak gdyby nasze ciała poruszały się niepewnie to w jedną, to w drugą stronę. Wydawało się nam, że płyniemy w powietrzu. Jakaś niewyrażalna radość zdawała się przenikać całe nasze jestestwa. Był to pewien przypływ słodkiego uczucia. Nie rozumieliśmy jego natury. Ale scena tamta pozostawała ciągle świeża w naszej pamięci. Chociaż dotrzymywaliśmy Swamiemu kroku, mieliśmy wrażenie, że nasze stopy nie dotykają ziemi. Niektórzy szli zataczając się jak pijani. Wszyscy z nas mieli odczucie bycia w jakimś innym świecie. Był to szczególny stan umysłu. Wszyscy doszliśmy do Mandiru i usiedliśmy do bhadźanów. Nie potrafiliśmy poprawnie śpiewać. Kręciło się nam w głowie. Cały ten wieczór spędziliśmy w takim stanie. Gdy podobny stan stwierdziliśmy u siebie również następnego dnia, zapytaliśmy o to Swamiego. Z uśmiechem powiedział: „Modliliście się o ujrzenie Trzeciego Oka w wielu poprzednich życiach. W odpowiedzi na wasze prośby udzieliłem wam jego darśanu [widzenia]. Ale nie pokazałem wam nawet tysięcznej części jego blasku. A nawet tego nie mogliście znieść. Wasz obecny stan jest skutkiem tamtego widowiska.” Pod ciężarem tego objawienia wszyscy rozpłakaliśmy się. Spłukaliśmy Jego lotosowe stopy naszymi łzami i oświadczyliśmy: „Swami, gdybyśmy tylko wcześniej to wiedzieli, może radośniej przeżywalibyśmy ten darśan. Nie mogliśmy w pełni skorzystać z tego boskiego przywileju, którymś nas tak łaskawie obdarzył. W rzeczywistości, nie potrafiliśmy znieść głębi jego wpływu. Przeraziliśmy się, kiedy znikła nam z oczu Twoja fizyczna postać. Bardzo zaniepokoiliśmy się o Ciebie widząc otwór w Twoim czole.” On tylko patrzył na nas z wielkim współczuciem i miłością. Przytłoczeni przypływem Jego uczucia, które koiło jak światło księżyca, z oczami pełnymi łez ofiarowaliśmy nasze życia u Jego stóp. Znów stworzył wibhuti nakładając je nam na czoła. Odtąd mieliśmy namiastkę normalności. Wewnętrznie byliśmy jednak rozentuzjazmowani rozmyślając o tej wyjątkowej, złotej okazji, tej odpłacie za jakąś pobożność w przeszłych życiach, za jakąś modlitwę, którą musieliśmy zmówić składając złote kwiaty, albo za łut szczęścia otrzymany dzięki dobrym uczynkom starszych w naszych rodzinach. Na świątyniach naszych serc złotymi literami wyryliśmy to, co postrzegaliśmy jako wyjątkową, normalnie nieosiągalną wizję podarowaną nam przez dobry los, która przyniesie nam wyzwolenie. Lecz po prostu być blisko tego Kochającego Ojca i otrzymać tak wspaniałą szansę jest wydarzeniem ważniejszym niż wszystko inne, jest kulminacją skutków zasług z wielu poprzednich żyć.
Przyjrzymy się dalszym cudom Swamiego? Nasz mały włóczęga z Puttaparthi jest prawdziwie tym z Brindawanu. Pan, którego dziś adorują tłumy wielbicieli, jest Panem, którego czciły w przeszłości liczne gopiki (pasterki). Obecnie skradł serca ludzkości. Wyliczanie Jego cudów jest czymś, co nigdy nie stanie się nudne, czymś, co nigdy nie wyczerpie się. Pewnego dnia powiedział: „Sakamma! Podejdź tu i zobacz. Z jakiegoś powodu moje ciało jest gorące.” To wystarczyło. Zaczęła drżeć jak suchy liść. Podniosła się temperatura jej ciała. Z troską dotykała policzki i ręce Swamiego. Pobiegła do swojego pokoju. Zanim przyszła z powrotem Swami, przewracając swoimi okrągłymi oczami, powiedział nam: „Obserwujcie, co się teraz stanie”. Gdy przyszła, wszyscy siedzieliśmy z poważnymi wyrazami twarzy. Podeszła z tabletką i szklanką wody i powiedziała: „Połknij to, Swami. Twoja gorączka ustąpi.” Swami, jak dobry chłopiec z szacunkiem dla jej entuzjastycznej deklaracji, połknął tabletkę, czym wszystkich nas zaskoczył. Swami nigdy nie zażywał żadnych lekarstw. Ona odeszła z uśmiechem. Zaraz jak znikła nasz psotny Kriszna szarpnął kilka razy swoją szatę i tabletka stoczyła się na podłogę. Śmialiśmy się tak, że nasze brzuchy zdawały się pękać. Przy innej okazji, gdy wszyscy siedzieliśmy, ś.p. Sakamma przyszła z filiżanką kawy i rzekła: „Wypij to, Swami.” „Nie chcę. Nie jestem głodny” — odparł Swami. Kiedy jednak nalegała, Swami mówiąc „O-kej” wziął filiżankę i udając, że popija, kontynuował rozmowę z nami. Nagle zaczął myć sobie rękę w kawie i wołając „O jej! Myślałem, że to woda,” wybiegł tak, że nikt nie zobaczył dokąd, jak gdyby sypnął nam piaskiem po oczach. Kiedy już raz powie na coś „Nie”, tak już zostaje. Zrobi jeden czy drugi podstęp albo unik, by się wykręcić. Jego zasadą jest: „Ani wąż nie powinien zginąć, ani kij zostać złamany.” Postępuje zgodnie z maksymą: „Nie rań innych. Nie daj siebie zranić.” Jakże dobra to strategia!
Mój starszy brat i Amba przebywali tam, gdzie był Swami. Przygotowywali wodę dla Swamiego, trzymali w pogotowiu ubranie, które miał nosić po kąpieli, sprzątali Jego pokój, gdy On wychodził, by udzielać darśanu, informowali o przyjeździe gości, masowali stopy Swamiego, gdy odpoczywał. Ponieważ przebywali z Nim cały czas, dzień i noc, nie mieli dość czasu ani na jedzenie, ani na sen. Któregoś dnia, gdy ktoś podarował Swamiemu dużą kiść bananów, On zostawił to w swoim pokoju. Przed pójściem spać powiedział moim braciom: „Jesteście głodni? Zjedzcie je. Nie wyrzucajcie teraz skórek. Nie byłoby ładnie, gdyby ktoś przypadkiem je zobaczył. Schowajcie je pod łóżkiem. Rano je wyrzucimy.” Bracia byli uradowani tym szczęśliwym losem; zjedli banany i dokładnie zastosowali się do Jego poleceń. Masując Jego stopy jak każdego wieczora, tzn. siedząc na podłodze z obu stron łóżka, pozasypiali z głowami złożonymi na łóżku. Wczesnym rankiem następnego dnia Swami wyszedł, zawołał moją matkę i, wskazując miejsce pod łóżkiem, powiedział: „Popatrz, co twoi wspaniali synowie zrobili!” Matka ze strachu drżała jak liść banianu. My również powoli weszliśmy za nią do tego pokoju. „Zeżarli wszystkie owoce i wyrzucili skórki; patrz tylko jak teraz głęboko śpią chrapiąc!” Kiedy to powiedział, matka bardzo się rozgniewała na braci. Tymczasem wszyscy się tam już zebrali. Moi bracia wyrwani ze snu rozmową Swamiego rzucili na nas blade, nieobecne spojrzenia; nie wiedzieli dlaczego wszyscy patrzymy na nich wilkiem. Gdy matka wezwała ich do swojego pokoju i udzielała im reprymendy, ci wybuchli śmiechem i opowiedzieli jej, co się naprawdę zdarzyło. Wszyscyśmy się uśmiali i chwaliliśmy Swamiego za sprytny żart.
Zazwyczaj tylko mężczyźni i chłopcy spali w pokoju, gdzie spał Swami. Tym razem kobiety i dziewczęta błagały o pozwolenie spania na werandzie przed Jego pokojem, gdyż sala, w której spały, była zbyt gorąca, a także były tam szczury. Nie wiemy, na jaki pomyślny moment trafiła ta prośba, ale dzięki niemu Swami zgodził się! Z niecierpliwością czekałyśmy na noc. Sudhakar (księżyc) wreszcie się pojawił! Łóżko Swamiego z jednej strony oskrzydlały kobiety, a z drugiej mężczyźni. Bhadźany trwały do godziny dwunastej. Po pewnym czasie płaczliwym głosem przerywanym smutnym wzdychaniem, Swami zaczął śpiewać pełne wyrazu pieśni religijne. Głęboko nas wzruszył ten melodyjny śpiew i wszystkie zaczęłyśmy szlochać. Kiedy nasz płacz rozwinął się w najlepsze, w samym apogeum rozległ się śmiech Swamiego niczym dzwonienie Gangesu. „Czemu płaczecie? Po prostu spłatałem wam figla, to wszystko.” Bardzo byłyśmy zaskoczone tymi słowami i patrzyłyśmy na Niego z bladymi twarzami i otępiałym wzrokiem.
Gdy statuę pokrywa się złotem, każda jej część staje się złota. Tak samo, jeśli nasze osobiste życie zostaje pokryte miłością Swamiego, cały wszechświat zdaje się być wypełniony Swamim.
Pewnej nocy, zbudziwszy moją matkę o drugiej godzinie, Swami powiedział: „Jestem głodny. Czy możesz zrobić mi kilka dos (rodzaj naleśników)?” Czy ktoś może odmówić prośbie Boga? Delikatnie mnie zbudziła i poszła do kuchni. Sai, Kochany Pan, wchodzi do kuchni, kiedy chce. Dlatego w kącie kuchni zawsze czeka przygotowany dla Niego „tron”. W tamtych czasach ludzie nie mieli krzeseł do siedzenia przy obiedzie, tak jak dziś. Ani też nie było tam dość na nie miejsca. Na blaszanym pudle był położony materac przykryty kocem. Swami siedział na tym jak Pan, kiedy matka przygotowywała wszystko do dos. Gdy już miała zacząć smażyć pierwszą dosę, On rzekł: „Uważaj! Nie powinno być słychać tego hałasu 'szzzz'”. Byłyśmy zaskoczone. „To Twoje zadanie. Moim jest tylko usmażyć dose” — odparła matka, a Swami bez słowa, skinieniem głowy, wyraził zgodę. Niespodzianka! Gdy matka rozlewała ciasto na patelnię, nie było słychać w ogóle żadnego hałasu. Zjadł tylko trzy dose, ładną okrągłą liczbę, i poszedł z powrotem położyć się na swoim łóżku. Nie mogłyśmy wyjść z podziwu, co On zrobił, że nie było słychać smażenia. Cóż, u Niego wszystko jest możliwe. Potrafi uczynić możliwym to, co uważa się za niemożliwe. Szczęśliwe wróciłyśmy do łóżek. Następnego dnia wszyscy usiedliśmy do śniadania. Swami zaczął masować swój brzuch rzucając znaczące spojrzenia na matkę. W naszych sercach zrodziło się zakłopotanie ciążące niczym głaz. Zdałyśmy sobie sprawę z nieuchronności zbliżającego się zagrożenia. Cóż, gdy włoży się głowę do moździerza, czy można się wycofywać z obawy przed uderzeniem tłuczka? Niskim mamroczącym głosem Swami zaczął: „Czy wiecie co ta Radhamma zrobiła? Zbudziła mnie o trzeciej w nocy i, mimo wielokrotnych protestów z mojej strony, kazała mi zjeść trzy dose.” Ledwo te słowa wyszły z Jego ust, a ś.p. Sakamma, ta jednoosobowa armia, napadła na nas, tak jakby chciała nas zagryźć. Jeszcze bardziej się rozwścieczyła, gdy Swami dodał: „Mówiłem nawet, że Sakamma będzie się gniewać. Ale ona w ogóle nie zwracała na to uwagi.” Nic się nie odzywałyśmy i siedziałyśmy ze zwieszonymi głowami, jak ludzie, którzy zrobili coś złego. Gniewne spojrzenia i potępienia tej kobiety spadały na nas gradem, niczym kamienie rzucane ze wszystkich stron na zielone mango. „Tak jest zawsze, gdy przyjeżdża tu ta rodzina z Kuppam. Bez umiaru, w absolutnie niestosownych porach, podają wszelkiego rodzaju niepotrzebne posiłki, by zrujnować ci zdrowie” — rozpoczął się jej słynny wybuch. Swami patrzył na nas kpiąco jak gdyby mówiąc: „Dobrze wam radzi”. Nie mogłyśmy tego przełknąć. „Nawet jeśli robi to Bóg, czy to fair?” — zastanawiałyśmy się głęboko urażone. Kiedy już wszyscy poszli, w pokoju zostałyśmy tylko my i, oczywiście, intrygant Sai Murali. Matka, nie patrząc na Swamiego, zaczęła pakować nasze bagaże, a On podszedł do niej i trzymając jej rękę spytał przymilnie: „Gniewasz się? Zrobiłem to dla żartu, to wszystko.” Powiedział to bardzo spokojnie, w tonie pokory i z mruganiem powiekami. Na Jego rękę spadły łzy matki. „Fiu! Fiu! Zapomnij o tym uchybieniu. Już nigdy więcej takich numerów nie zrobię” — stwierdził Swami dając sobie klapsy w policzki. Matka natychmiast ujęła jego ręce i powiedziała: „Co to, Swami? To niewłaściwe karać Siebie w ten sposób, nieprawdaż?” „Ty płaczesz. Co mam zrobić? Jeśli będziesz się śmiać, nie będę tego robił.” Matka roześmiała się, a Swami wyfrunął jak niebieska sójka.
[2002.12.27; ŚM 13/2003, s. 24]
|
Działo się to na początku 1948 roku. Pewnego dnia po bhadźanach siedzieliśmy wokół Niego robiąc wieńce z kwiatów. On też je robił razem z nami. Żadna z pań nie dorównywała Mu w tej sztuce! Czy istnieje jakaś dziedzina, w której by nie przodował? Jego girlandy były czarująco grube. Nagle wstał i powiedział:
— Chodźcie, chodźcie! Matka Ganga idzie do nas z odwiedzinami.
Podszedł do wielkiej, głównej bramy. Po jej otwarciu stanął na środku z rozstawionymi rękami i powiedział:
— Stójcie wszyscy z tyłu. Niech nikt nie wychodzi nawet na cal poza te wyciągnięte ręce. Patrzcie tam. Nadbiega Ganga.
Rzeka zbliżała się w dzikim pędzie z falami wznoszącymi się wysoko w niebo, pryskając i pieniąc się z wielkim rykiem. Podpłynęła całkiem blisko.
„O Boże! Może nas pochłonąć”. My, dzieci, byłyśmy przerażone. Rzeka podeszła bardzo blisko do Swamiego. Dotykała obrąbka Jego sutanny. Poza ryczącymi wodami nie widzieliśmy żadnego z drzew i krzewów, które przedtem tam były. Sai Ma (Matka Sai) wyciągnął swoje ręce i dotknął rzeki. Woda pod Jego rękami natychmiast uspokoiła się. Nieco dalej woda rzeki pozostawała wciąż przerażająco wzburzona. Swami spojrzał na nas i powiedział:
— Idźcie do środka i przynieście kwiaty, orzechy kokosowe, puder karkumowy i kumkum.
Przynieśliśmy to wszystko i ofiarowaliśmy Bogini Gandze kwiaty, puder i kumkum. Byliśmy wszyscy wciąż napięci. Swami rozłupał orzechy, ofiarował je Matce Gandze i trzymając swoje dłonie nad powierzchnią wody powiedział:
— Jesteśmy bardzo szczęśliwi, że przyszłaś nas odwiedzić. Teraz, proszę, odejdź już, Gango!
Mówiąc to czule głaskał fale obu rękami. Jakby na skutek wzruszenia
wywołanego Jego delikatnym dotykiem, dotąd wzburzone wody uspokoiły się i rzeka całkiem się wycofała. Przecieraliśmy oczy i z niedowierzaniem rozglądaliśmy się na wszystkie strony. Nigdzie w koło nie było ani jednej kropli wody. Na ziemi nie było żadnych śladów po wodzie. Sutanna Swamiego także była sucha. Zaskoczenie! Potężna niespodzianka! Rzeka wycofała się równie nagle, jak się zjawiła.
Jak zgrabnie stanęła przed Swamim — niczym ściana z fal! Byliśmy zbici z tropu; ponieważ Swami stał nieruchomo, baliśmy się, że rzeka może powrócić! Reżyser tych wspaniałych cudów roześmiał się głośno i wskazał nam
swoje stopy. Jego drobne, ładne stopy otaczał wieniec upleciony z wielkich kwiatów jaśminu! Ujął go w ręce, powąchał kwiaty i rozdał je nam. Każdy kwiat dorównywał wielkością róży i w dotyku był delikatniejszy od bawełny. Aromat jaśminu
szybko rozszedł się wszędzie. Z czcią przyłożyliśmy te kwiaty do oczu, a potem wpięliśmy sobie we włosy. Mimo usilnych starań, nie mogliśmy pojąć tego cudu!
[Sierpień 2000 r.; ŚM]
Gniewny Bala Sai
Swami okazuje głęboką miłość, ale także gniew. Najmniejsze niedopatrzenie w przygotowaniu Jego posiłków przyprawiało Go o napad złości. Niekiedy ciskał swoim talerzem w ścianę naprzeciwko z taką siłą, że odbijał się i wracał do Niego. Czasem tę złość wyładowywał na nas. Dawał nam po uszach. Ciągle mieliśmy czerwone uszy od Jego szczypania. Chłopców szczypał po udach, a dziewczynom rozdawał 'prasadam' [święconą strawę] w formie stukania w głowę. Trudno wam w to uwierzyć? Gdy wyglądał jak uosobienie gniewu, niczym prawdziwy Pan Parama Śiwa, chowaliśmy się za zamkniętymi drzwiami jak stado przestraszonych królików. Nie ruszaliśmy się stamtąd, aż nie zaczął nas przymilnie wzywać. Czasami On sam zamykał się w swoim pokoju i pozostawał tam godzinami. Nie mając odwagi prosić Go, nie chcąc Go ganić, czekaliśmy w zakłopotaniu. Gdy nastawała pora bhadźanów przekazywaliśmy Mu nasze uczucia w postaci piosenek ze słowami w rodzaju: „Dlaczego zwlekasz z wyjściem, Babo?”, „Dlaczego nie przychodzisz, mój Przyjacielu,” „Skąd ta wrogość, mój Panie? Czemu się nie ulitujesz nad nami, i powiedz, co złego zrobiliśmy,” „Nie porzucaj nas, wybacz nam, Śri Babo!” Wyśpiewując takie rzeczy w tonie przybicia, ciągłym naleganiem w końcu jakoś udawało się nam sprowadzić Go z powrotem do nas. Sai jest zadziwiającym Bogiem, Oceanem Miłosierdzia.
Usunięcie trucizny
Pewnego dnia, zauważywszy, że mój ojciec wygląda mizernie, Swami wezwał matkę i jego. Skinął na mojego starszego brata i na mnie, którzy patrzyliśmy na Niego z oddali, i nas też zabrał do swojego pokoju. Kazał ojcu wstać i zaczął uciskać jego ciało od stóp w górę – nogi, pas, żołądek i ramiona. Uciskając mocniej i mocniej, Swami zatrzymał ręce przy skroniach ojca i bardzo mocno je ściskał. Na Jego twarzy widać było wysiłek i nabrzmiały Mu żyły na rękach. Ojciec wyraźnie nie mogąc znieść ucisku, wił się w Swamiego uchwycie. Swami powoli skierował go pod ścianę, posadził i o nią oparł. W tej pozycji kontynuował uciskanie skroni. Ze środka głowy ojca zaczęła wypływać biała, mazista substancja. Ojciec był zlany potem. Tak samo i Swami. Swami kazał nam pokropić twarz ojca wodą i wytrzeć ręcznikiem. To nieco go ożywiło. Gdy ojciec trochę odpoczął, spytaliśmy Swamiego, co to wszystko znaczyło, a On wyjaśnił: „Wiele lat temu ktoś bliski waszej rodzinie podał waszemu ojcu truciznę. Ta choroba i ból są skutkiem działania tamtej trucizny. Teraz nie musicie się już martwić, gdyż usunąłem truciznę. Nie będzie też z tego powodu problemów w przyszłości.” Te słowa wycisnęły nam łzy z oczu, którymi dziękczynnie obmyliśmy Swamiego stopy. Kłaniając się przed Nim myśleliśmy: „Anjada śaranam nasti, Twamewa śaranam mama” (Nic nie jest naszym schronieniem, Tyś nam ucieczką). To, co Kriszna powiedział w przeszłości, teraz się w pełni potwierdza pod postacią Swamiego ochraniającego swoje dzieci. Chroni nas tak jak powieki chronią oczy.
Jego pierwszy dyskurs
W październiku 1947 r. Swami zdecydował się na podróż po południowych Indiach. Zaprosił nas do pojechania z Nim. Czy mogliśmy przepuścić tę złotą okazję? 25-go Swami dojechał do Karur, a my znaleźliśmy się wśród tych szczęśliwców, którzy Go gościli. Mieszkanie dla Swamiego przygotowano w domu mojej starszej siostry Adhilaxmamy. Stworzono Mu dobre warunki na pierwszym piętrze jej domu. Aby Go zobaczyć, z różnych stron ludzie zjeżdżali licznie, jak roje szarańczy. Pochodzili z takich miejsc jak Madhura, Tiruchirapalli, Udumulapeta itd. Całe miasto wyglądało odświętnie dzięki obecnej wszędzie zieleni liści mango. Wydawało się, że w każdym domu obchodzono uroczystość ślubu. Tłum, jaki zgromadził się przed domem siostry, był tak wielki, że ziarenko piasku nie znalazłoby miejsca na spadnięcie między ludźmi. Gdy Swami wyszedł na balkon, natychmiast zewsząd rozległy się głośne powitania. Tysiące pobożnie złożonych dłoni składało pranamy [pozdrowienia]. Przez ten ogromny tłum nie mogliśmy w ogóle zejść na dół. Oczy zapełniły się nam łzami wobec tego przejawu głębokiego uwielbienia tak wielu ludzi. Mimo, że południowy żar buchał z nieba, jak gdyby także słońce zeszło z całą świtą swoich promieni, by dostąpić darśanu Swamiego, ludzie stali tam niepomni upału. Wzruszyła Go ta tęsknota wielbicieli, niecierpliwie wyczekujących Jego darśanu. Swami powiedział: „Chciałbym niezwłocznie pójść między nich.” W pośpiechu przygotowano namiastkę tronu na zaimprowizowanym podium i udekorowano kwiatami. Lud południowych Indii słynie z umiejętności zdobienia kwiatami. Gdy Swami zszedł schodami na dół i stanął na podium, ludzie klaskali tak głośno, że echo wstrząsało ziemią i niebem. On pobłogosławił wszystkich uniesioną ręką. Tysiące wielbicieli z rękoma nad głową w geście pranam patrzyło na Niego w absolutnej ciszy. Upojeni i rozradowani świętym blaskiem Jego lotosowej twarzy, zdawali się nabożnie delektować tym pięknem. Zaraz jak Swami usiadł na fotelu, tysiące głosów jednomyślnie poprosiło, by coś powiedział. Zawsze gotów na usługi wielbicieli Swami uległ ich żarliwej prośbie i wstał.
Powiedział: „Drogie Dzieci! Wszyscy chętnie zebraliście się tutaj, znosząc wiele trudów, by uzyskać mój darśan. Podczas gdy wy wszyscy stoicie tak stłoczeni, że nawet mrówka by się nie przecisnęła, ja wygodnie siedzę na podium dziesięć stóp ponad wami. Jest tu dużo miejsca i przyjemny wietrzyk. Nie mogę znieść widoku cierpienia moich dzieci. Jeśli się zgodzicie, ja także usiądę z wami na ziemi.” Fale szczęścia uniosły się, niczym w nagłym zrywie cyklonu. „Nie, Swami! Nie! Możemy Cię dobrze widzieć tylko, gdy siedzisz na podium.” Z radością bijącą z Jego lotosowej twarzy i promieniejący miłością Swami powiedział: „Wszyscy upraszacie mnie, bym opowiedział historię swojego życia. Być może nie potrafię tego dobrze opowiedzieć, ale spróbuję.” Gdy Swami opowiadał o swoich przeżyciach w dzieciństwie, torturach, jakim poddawał go zły czarownik stosując czarną magię, śmiałych wyczynach w szkole i o swoich cudach, ludzie słuchali Go w głębokim skupieniu, niczym w transie. Z sercami przepełnionymi zaskoczeniem, podziwem i błogością, intensywnie wpatrywali się w świętą i dobroczynną postać Swamiego, zupełnie nie dbając o łzy kapiące im z oczu.
Trudno jest zobrazować jak wielki był to cud, ale nawet dzieci nie kwiliły. Po przedstawieniu własnego życia Swami powiedział na zakończenie: „Moje Dzieci! Bóg przyszedł w ludzkiej postaci wyłącznie dla dobra swoich wielbicieli. Rodzi się, by zniszczyć złych ludzi, a ochronić dobrych i łagodnych. Ponieważ urodziliście się w tym świecie, powinniście wypełniać swoje ziemskie obowiązki dopóki trwacie w sansarze [ziemskim życiu]. Powinniście oddać swoje ciało na służbę ludzkości, a serce musicie poddać Bogu. Dobrze wykorzystajcie tę wielką szansę urodzenia się człowiekiem recytując imię Boga i wyśpiewując Jego chwałę. W ten sposób sprawicie, że wasze życie będzie błogosławione. Wy zaś zamiast tego codziennie pozwalacie sobie na coraz głębsze pogrążanie się w świecie podziemi, że tak powiem, rozważacie szkodzenie innym, pozostajecie przywiązani do pragnień i trzymacie się z dala od ścieżki prawości. W taki sposób źle wykorzystujecie swój czas. Przynajmniej od teraz zacznijcie rozmyślać o Bogu i dopilnujcie, by w pełni osiągnąć cel swojego ludzkiego urodzenia.” Gdy Swami skończył swoje wystąpienie, odgłosy radosnych owacji zdawały się echem wracać z całej przestrzeni między ziemią i niebem. Swami wstał i, patrząc na ludzi na tyłach tłumu, powiedział: „Jeśli macie jakieś wątpliwości, proszę pytać.” Nikt nawet nie otworzył ust. Domyślaliśmy się, że Swami miał istotny powód, by to powiedzieć. Później dowiedzieliśmy się, że pewni ludzie, do których Swami kierował to pytanie, przyszli z litanią wątpliwości. Jak się wydaje, byli to ateiści, którzy chcieli wyzwać Go do podjęcia dyskusji na temat istnienia Boga, wydrwić i zakłócić spotkanie zadawaniem niepotrzebnych pytań. Gdy Swami zaprosił ich do wyrażenia swoich wątpliwości, milczeli, jak kozły na widok lwa, i pokornie się wycofali. Na co zda się światło świeczki we wspaniałym blasku słońca? Był to pierwszy przypadek, że Swami wygłosił publiczną mowę. Wszystkich urzekła potęga Jego oratorstwa. Swamiego przemówienie było tematem wszystkich rozmów. Jego poczynania były na wszystkich ustach. Wszędzie tańczyła 'Ananda Lakszmi', Bogini Błogości.
Dyskurs z 1949 r.
Nadeszły święta Daśara Mahalakszmi. Jak zwykle odprawiono pudźę kumkum i abhiszekę. Tym razem asztottaraśata namawali (sto osiem imion) Śri Sai wyrecytował Śri Seshagiri Rao garu (ś.p.). On też przeprowadzał arati – był pierwszym pudźari w aśramie. Podczas wieczornego świętowania Swami obdarzył nas przemiłym darśanem. W dniu Widźajadaśami [ostatni dzień Daśary], gdy Swami siedział w palankinie, ze środka półksiężyca uformowanego na Jego czole z wibhuti niczym czerwony płomień jaśniała kropka z pudru kumkum. W przeddzień uroczystości Daśary spadł rzęsisty deszcz. Z tego powodu droga z Bukkapatnam była zamknięta, a wielbiciele musieli zbaczać do miejsc takich jak Gorantla i stamtąd iść pieszo kilka mil do Parthi. Ale nie odstraszały ich trudności. Nie zważali na kłopoty. Ich wyłącznym celem było dotrzeć do Parthi, by znaleźć się w obecności tej lotosookiej potężnej Królowej Sai Ma. Przedzierając się przez krzewy, pokonując pagórki i doliny oraz kapilabandy, zostawiali za sobą po dziesięć mil pieszej wędrówki. Jednym z nich był mój mąż. Ponieważ Sai Ma dobrze wiedział o trudnościach, jakie musieli pokonać po drodze, zarządził, by podano im okazałe posiłki zaraz jak przybyli. Chociaż już zakończyły się obchody Daśary i deszcze ustępowały, rzeki i kanały występowały z brzegów. Wezbrana Matka Rzeka Ćitrawati wyglądała jak idąca brzemienna kobieta. Jakkolwiek długo by się w niej nie kąpać, pragnienia kąpieli nie można było ugasić. Dzieci wskakiwały do rzeki ile dusza zapragnie. W dzień Widźajadaśami przeprowadzono Narajana sewę (rozdawanie posiłków) dla ponad sześciuset ludzi. Tego dnia Swami wygłosił dyskurs „Ocean inspiracji i radości.”
„Dzisiejszy dzień jest bardzo dobry. Zarówno wy jak i Ja z niecierpliwością wypatrywaliśmy tego spotkania. Szczęście wzbiera we mnie niczym ocean mleka. Oglądając dziś entuzjazm wielbicieli, słowa same cisną się na usta bez świadomego wysiłku z mojej strony. Najważniejsze dla człowieka jest oddanie. Oddanie oznacza Miłość do Boga. Wyzwolenie jest osiągalne jedynie poprzez oddanie. Jakie ścieżki mogą prowadzić do wyzwolenia? Aby dotrzeć do określonego celu, człowiek może pójść pieszo, pojechać furmanką, pociągiem albo polecieć samolotem. Z wszystkich tych możliwości podróż samolotem jest najszybszym i najwygodniejszym sposobem osiągnięcia celu. Podobnie, do celu wyzwolenia wiedzie wiele dróg, takich jak recytacje, tapasja [wyrzeczenia], praktykowanie jogi, medytacje czy śpiewanie imienia Boga. Najłatwiejszą drogą dotarcia do Boga jest oddanie. Oddanie ma trzy etapy:
1. Współczucie:
Bez współczucia nie można być błogosławionym. Ludzie bez wątpienia byliby pobłogosławieni, gdyby cierpliwie znosili trudności, na jakie się natykają, utrzymując stałą wiarę.
2. Satsang [dobre towarzystwo]:
Słowo to oznacza przyjaźń z dobrymi ludźmi. Osiągnąć tę przyjaźń nie jest łatwo. Można spotkać jej dużo w miejscach pielgrzymek. Jest tak dlatego, że nasz umysł jest wtedy w pełni skoncentrowany na Bogu, myślimy o darśanie Bóstwa albo o oddawaniu Mu czci. Ponieważ przebywamy tam w otoczeniu dobrych ludzi o podobnych myślach, takie miejsca oferują maksymalne szanse na satsang.
3. Niszkama prema [bezinteresowna miłość]:
Jest to miłość bez skazy, miłość, która nie łaknie odpłaty.
Niezależnie jakiej pracy się podejmujecie, konieczny jest ludzki wysiłek, lecz ciężar odpowiedzialności trzeba pozostawić Bogu. Na przykład, na to aby dotrzeć do innego miasta, waszym zadaniem jest przecisnąć się przez tłum, kupić bilet, czekać na stacji i, kiedy przyjedzie pociąg, odszukać wolne w nim miejsce i usiąść. Od tego momentu odpowiedzialność za waszą podróż przejmuje człowiek, który prowadzi pociąg. W taki sam sposób, jeśli chcecie mieć oddanie, powinniście kupić bilet na satsang, znaleźć miejsce bezstronnego widoku i wsiąść do łodzi czystej miłości, która nie pragnie nagrody. Obowiązkiem Boga jest przewieźć was do Królestwa Nieba. Wielbiciel, który pragnie wyzwolenia, powinien najpierw zdobyć wiedzę o jaźni. Znaczy to, że powinien zadać sobie pytanie, czego naprawdę chce – wygód życiowych, czy bliskości Boga.
Teraz o paniach. Panie błędnie przyjmują, że rodzą się po to, by doglądać swojej rodziny, że są kukiełkami w rękach mężczyzn i że kuchnia jest ich jedynym sanktuarium. Kobieta jest w takim samym stopniu Cesarzową z pełną władzą, w jakim jest gospodynią domu. Smutki i przyjemności rodzinnego życia nigdy nie stanowią przeszkody dla oddania. Bóg obdarzył ludzi tak ciałem, jak i duszą. Ciało powinniście dać w służbę światu, a duszę oddać Bogu. Zamiast tak postępować, wiele pań użala się: ‘Niestety! Nie mogłyśmy odwiedzić Baby! Nie zostałyśmy wezwane do stawienia się w Jego obecności. Nie mogłyśmy z Nim rozmawiać. Czy taki już mój nieszczęsny los? Mam zgnić i umrzeć w tym grzęzawisku rodzinnych obowiązków?’ To złe postępowanie. Powinniście modlić się do Boga o ulżenie tym męczarniom i o danie wam pokoju. Bóg kocha czyste myśli. Jest On mieszkańcem waszego serca. Gdziekolwiek się podziewacie, On słucha waszych wołań i przygląda się wam. To ignorancja każe wam myśleć, że musicie odwiedzić to miejsce, by się ze mną spotkać. Nie jest ważne to, żeście radośnie wysłuchały tego, co zostało dotąd powiedziane. Powinniście wcielić w życie to, co usłyszałyście. Nie jest dobrze, gdy słucha się jednym uchem, a drugim wypuszcza. Rozwińcie oddanie i osiągnijcie wyzwolenie.”
Po pełnym miłości wypowiedzeniu tych słów, przestał mówić. Rozległy się oklaski niczym ryk oceanu. Gdy wielbiciele mrowiem Go otoczyli, by z Nim porozmawiać, On rzekł: „Adi Śakti, czyli bogini Parwati, jest Potężną Matką, która panuje nad wszystkimi mocami wszechświata. Poprzez małżeństwo stała się 'Paradhiną', kimś pod panowaniem kogoś innego. W przeszłości, kiedy mędrcy odprawiali jadźnie i jagi, rakszasowie ciągle próbowali je zniweczyć. Mędrcy udali się do Dewendry [władcy bogów] z prośbą o pomoc. Zostali skierowani do Brahmy, a Brahma kazał im iść do Trójokiego Boga, Śiwy. Śiwa z kolei skierował ich do bogini Umy Maheśwari [swojej małżonki, Parwati]. Mędrcy żarliwie błagali ją o pomoc. Adi Śakti owych czasów jest tą Paraśakti ['Najwyższą Siłą', Swamim]. Ona zebrała więc wszystkie swoje moce od wielbicieli i przyszła jako następna inkarnacja, w strasznej postaci Kali. Zabiła wszystkich rakszasów. Wielbiciele odprawiają na wielką skalę pudźe kumkum, jadźnie, jagi, ofiary, rytualne oddawanie czci i śpiewają bhadźany właśnie w celu uspokojenia owego gniewu w umyśle tej Bogini. Ten dzień nazywa się Widźajadaśami, by upamiętnić tamte rozliczne widźaje, czyli zwycięstwa, takie jak zabicie Mahiszasury przez boginię Durgę, odzyskanie swojego Gandiwam [łuku] przez Ardźunę czy osiągnięcie wyzwolenia przez Ramę. To nie wszystko. Jest więcej sukcesów. Ale to stąd dzień ten uzyskał swoją nazwę.”
Uroczystość inauguracji Prasanthi Nilayam
Śliczna Pani Natura zdawała się tańczyć w uniesieniu. Ta piękna budowla jest uroczo ulokowana na łonie Natury. Jest to stosowne potwierdzenie słuszności nazwy 'Prasanthi Nilayam' czyli 'Miejsce Pokoju'. Miejsce to otaczają góry. Z jednej strony płynie rzeka Ćitrawati, a nad nią, jak okiem sięgnąć, rozległe, otwarte równiny. Dominuje atmosfera spokoju i otoczenie kojące umysł. Dla spragnionego wędrowca, dla poszukującego i umęczonego człowieka jest to Wajkuntha, niebo Pana Wisznu. Oaza błogości. Był dzień dwudziestego trzeciego listopada tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego roku – czwartek, czternasty dzień po nowiu księżyca w roku nazywanym Wikriti. Obchodzono uroczystości inauguracyjne. Wyruszyliśmy ze Swamim ze starego Mandiru przy akompaniamencie pomyślnej muzyki granej przez zespół oraz z obrzędowym purna kumbham (ozdobny dzban wypełniony wodą używany w ceremoniach powitalnych; traktowany jest jako symbol pomyślności). Zaraz po dojściu do nowego Mandiru, założyliśmy Swamiemu girlandę. Kiedy doń wstępował, stawiając w środku swoją świętą Prawą Stopę, rozległy się sięgające nieba radosne oklaski wielbicieli. Oddaliśmy cześć Jego Lotosowym Stopom, nakładając puder kurkurmowy i kumkum, oraz odprawiliśmy Mu arati. Aby odczynić skutki złych na Niego spojrzeń, rozbiliśmy orzechy kokosowe. Razem z Nim obeszliśmy cały Mandir. Pierwsze piętro było przeznaczone dla Niego. Darśanu swoim wielbicielom mógł udzielać stojąc na balkonie. Mandir prezentował się bardzo pięknie i okazale – istna uczta dla oczu. Sakamma garu, zamindar [właścicielka ziemska] z Meerjapur, R.N. Rao garu i Hanumantha Rao garu wiele się natrudzili, by wznieść tę budowlę. Ciężko pracowali dzień i noc. Ten dzień był również dniem urodzin Swamiego. Dotąd nie przykładano większej wagi do urodzin Swamiego, ale tym razem prosiliśmy Swamiego, by pozwolił nam go obchodzić. Gdy Swami schodził na dół, wyglądał naprawdę jak Dźaganmohini. Po kąpieli głowy i nosząc jedwabne szaty, prezentował się absolutnie uroczo i porywająco, co wzbudziło w nas wszystkich nowy przypływ szczęścia.
Z przeniesieniem się Swamiego do nowego Mandiru wiele się zmieniło. Musimy przyznać, że znacząco wzrosła liczba wielbicieli. O ile, gdy w starym Mandirze któregoś dnia było pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt ludzi, mówiliśmy 'O! Jaki tłum!', teraz liczba ta urosła do setek. Wkrótce miało dojść do tysięcy i lakhów [setek tysięcy]. W starym Mandirze, gdy tylko zapadał zmierzch, chadzaliśmy nad Ćitrawati i dokazywaliśmy na górce. Teraz mogliśmy robić to tylko dwa razy w tygodniu. Wtedy sesja bhadźanów oznaczała tylko śpiewanie pieśni. Teraz było to rytmiczne powtarzanie imienia Swamiego z klaskaniem. Wtedy całe dwadzieścia cztery godziny, sarwada, sarwa kaleszu (cały czas), chodziliśmy za Swamim i spędzaliśmy czas w Jego towarzystwie. Teraz mogliśmy być z Nim tylko wówczas, gdy w swej dobroci schodził z piętra na dół. Mówiąc ściśle, straciliśmy nasz wcześniejszy przywilej serdecznego śmiania się wieczorami i nocami w Jego towarzystwie i słuchania zabawnych historii, jakie nam opowiadał. Bardzo zmalała też liczba okazji, kiedy mogliśmy oddawać cześć Jego lotosowym stopom. Ówczesny Bala Sai [Chłopiec Sai] teraz był Bhagawanem Sai [Wzniosłym], Maharadźą Sai [Wielkim Królem] – czy każdy może pójść na piętro z maharadźą? Kiedy maharadźa gdzieś wchodził, szli za nim feudalni królowie, a ministrowie i zwykli ludzie musieli iść za nimi. Kiedyś wołaliśmy 'Swami!', kiedy się nam podobało, i gromadziliśmy się wokół Niego, lecz teraz, o ile On nie odezwał się do nas, nie mogliśmy otworzyć ust. Straciliśmy szczęście siedzenie u Jego boku podczas bhadźanów. Straciliśmy też szansę śpiewania razem z Nim. Psotę Swamiego zastąpiła teraz powaga. Jego słowa odzwierciedlały królewską dumę, a Jego chód przypominał bardziej królewską godność. Blask Jego twarzy także stał się jaśniejszy. Przypominało to przeniesienie się Kriszny z Brindawanu do Mathury. Wiele się zmieniło w latach 1945 – 1950. Ale co powiedzieć o dniach, które nadejdą? Poczułam dreszcze! W głowie zrodziła się fala rozmaitych myśli.
Nie znaczy to, że Sai Kanhajja całkowicie zaprzestał swoich psikusów. Jednakże, chociaż podczas bhadźanów siadywał na ziemi, my musieliśmy siadać w pewnym od Niego oddaleniu. Przed nami stały dwa wielkie zdjęcia: jedno przedstawiające Parthi Sai, a drugie – Śirdi Sai. Między nimi umieszczano statuę Pana Kriszny. Dawniej, w noce z pełnią księżyca wychodziliśmy, brykając jak cielaki i jelenie, o dziesiątej godzinie i wracaliśmy do Mandiru o dwunastej. Teraz to wszystko stało się rzadkością. Pewnego takiego rzadkiego wieczora Sai Gopala powiedział: „Nie gotujcie niczego. Ugotujemy nad brzegiem Ćitrawati i tam zjemy.” Byliśmy bardzo podekscytowani.
Z wielką radością, kołysząc rękami, załadowaliśmy naczynia, prowiant itd. do wózka i poszliśmy za Sai Ramą niczym banda małp. Myślę, że i On czasami wspomina te stare czasy. Była godzina jedenasta wieczorem. Po zabawach w kołysce, śpiewaniu pieśni, bieganiu i skakaniu czuliśmy się już zmęczeni. Ciężko usiedliśmy i zawołaliśmy: „Swami! Jesteśmy bardzo głodni. Prosimy, ugotuj nam szybko coś do zjedzenia.” Nasz Bohater natychmiast wstąpił na scenę. Mówiliśmy: „Niestety, nie ma pieca, nie ma opału, O wielki Boże! Jak On zamierza to gotować? Kiedy zacznie?” W nastroju wielkiej niepewności, zgodnie z Jego poleceniem, rozładowaliśmy wózek i ustawiliśmy naczynia w szereg, z nałożonymi pokrywkami. Swami nie zrobił żadnego prowizorycznego 'pieca' do gotowania, lecz zamiast tego wziął kawałek drewna i, delikatnie stukając każdą z pokrywek, cicho wypowiadał nazwy potraw, takie jak 'sambar,' 'ryż,' 'rasam,' 'pajasam,' 'ćatni' itd. Usłyszeliśmy odgłos gotujących się potraw w naczyniach. Zmieszane zapachy wydobywające się z naczyń drażniły nasze nozdrza. Żołądki skręcały się nam z głodu. „Ach! Co to za niezwykły cud? Cud nad cuda! Wygląda to na pokaz niewiarygodnej magii.” Staliśmy wokół Swamiego i głośno domagaliśmy się jedzenia. Swami zauważył: „Ale nie mamy liści, by podawać potrawy.” Nasz entuzjazm opadł równie szybko, jak się pojawił. On jednak zaraz zawołał dwóch chłopców i powiedział: „Jeśli pójdziecie tam na prawo, zobaczycie staw pełen lotosów. Przynieście stamtąd trochę lotosowych liści.” Pobiegli i przynieśli je. Czy to liście lotosu? Dobry Boże! Są tak wielkie, że ludzie mogliby wygodnie na nich siedzieć! W całym życiu nie widzieliśmy tak wielkich liści. (Tak jakbyśmy widzieli te inne cuda!) Liście położyliśmy w rządkach. Usiedliśmy jak Bhimaseny [znany z apetytu] niecierpliwi zacząć jeść. Sai Ma zaczął podawać strawy. Ach te smaki! Ach! Nie można ich opisać. Czy to było danie? Był to pierwszorzędny posiłek. Wspaniała potrawa przyrządzona w Niebie! Nie wiemy ile zjedliśmy bądź ile On podał. W rzeczywistości połykaliśmy jedzenie niczym stado wilków. Ten smak, ten zapach, to gotowanie były po prostu niewyrażalne. Najedliśmy się ponad miarę, aż nie mogliśmy oddychać. Swami żartobliwie nazywał nas 'żarłokami' i 'bawołami.' To prawda, różnorodne potrawy były tak apetyczne, że na ten czas staliśmy się żarłokami. Dziś zostało to pokazane bez cienia wątpliwości. Całość wyglądała jak 'Majabazar' wspomniany w „Bharatam”. Wypełnione smacznymi potrawami naczynia nie zostały opróżnione, chociaż Sai Annapurneśwari podał każdemu. Były to niewyczerpane naczynia akszaja. Sai Annapurneśwari jest Boginią wiecznego dostatku. Nie czytaliśmy o takiej grze boskiej magii w żadnym z naszych pism świętych. Nie czytaliśmy podobnych rzeczy w żadnej książce historii, ani niczego takiego nie widziałam nigdy przedtem. Jak ogromna niespodzianka! Co za wspaniały cud! Czyny Swamiego wykraczały poza ludzkie pojmowanie. Były tak niewiarygodne, że ciężko było je przyswoić. Jeszcze trudniejszym, o wiele trudniejszym, zadaniem jest je opisać. Zapachy tych dań były tak nęcące dla naszych nozdrzy, że ślinka nam leciała. Niezależnie ile zjedliśmy, chcieliśmy jeść jeszcze trochę. Czy mógł ktokolwiek je zostawić? Doskonały smak sprawił, że brzuchy nam napęczniały.
Czytaliśmy o tym, że w przeszłości demony potrafiły zbudować całe świątynie w przeciągu jednej nocy. Słyszeliśmy, że pewnej nocy Wiśwakarma stworzył 'Majasabhę' i zbudował miasto 'Dwaraka.' Nikt jednak nie poinformował nas o smakowaniu tak wybornej potrawy. Tylko my dostąpiliśmy tego ogromnego szczęścia. Z wielką trudnością dotarliśmy do Mandiru. Nie mogliśmy normalnie chodzić. Nie mogliśmy swobodnie oddychać. Nawet następnego dnia nie czuliśmy głodu. Mieliśmy wrażenie, że wciąż mamy pełne żołądki. Prawdę powiedziawszy, cały następny dzień nic nie jedliśmy. Swami popatrzył na nas i stwierdził: „Czy była to zwykła strawa, którą jedliście? Był to cudownie bogaty Boski Posiłek. Dlatego nie jesteście głodni.” Taka była prawda.
Wspomnienia Sai
Otrzymaliśmy imienne zaproszenie od Swamiego, naszej Daśara Mahalakszmi. Swami odręcznie zaadresował wydrukowaną kartkę zaproszenia. Był to pierwszy przypadek drukowania zaproszeń na święta Daśary. Do Parthi przyjechaliśmy piętnaście dni wcześniej. Tym razem przydzielono nam zakwaterowanie w małym pokoju z tyłu holu. Wszystkie zwykłe punkty programu tych świąt obchodzono entuzjastycznie. Każdego wieczora Swami gawędził z nami siedząc na piasku na frontowym placu Mandiru. Opowiedział nam zdarzenie z nagim sannjasim.
„Ludzie w Bukkapatnam są o mnie zazdrośni. Jedynym wyjątkiem jest rodzina Yadala. Zjawił się tam nagi asceta. Był brzydki i nie miał nóg. Zamierzając mnie poniżyć, przybył tu w palankinie, za którym szedł wielki tłum ludzi. Wiecie jak nasi ludzie są łatwowierni. Usłyszawszy, że przybył wielki sannjasi, zaczęli gromadzić się wokół niego i składać mu ofiary mleka i owoców. Jego nagość była dla mnie odpychająca, więc wszedłem do środka. Interpretując to na swoją korzyść, jego uczniowie zaczęli wołać: 'Wasz Baba przestraszył się naszego Guru, dlatego zamknął się w środku. Baba musi uznać się za pokonanego.' Zdarzyło się to bardzo dawno temu. W owym czasie była tu wielbicielka nazywaną Subbammą. Doglądała wszystkich moich potrzeb. Karmiła mnie podając ryż własną ręką. Najpierw posłałem tamtemu sannjasi dhoti [dolna część ubioru], aby się odział. Jego naśladowcy krzyczeli: 'Ten, który przyjdzie pierwszy do drugiego, będzie zwycięzcą.' Nie zwracałem na to uwagi. Wszedł posłaniec zapraszając mnie do wyjścia. Przyniósł kawę i prosił, abym ją dotknął na znak błogosławieństwa. Powiedziałem, że tego nie zrobię. Potem sam sannjasi wszedł i upadł mi do stóp. Na zewnątrz rozległy się głośne oklaski i wiwaty. Poprosił mnie: 'Swami, proszę daj mi figurkę.' Gdy spytałem 'Dla kogo?,' odpowiedział: 'To dla mojego wielbiciela.' 'Skoro twoi wielbiciele czczą cię jak Boga, po co im moja statuetka?' – spytałem. 'W porządku! Daj mi przynajmniej zdjęcie' – nalegał. 'Ty sam jesteś Babą – po co ci zdjęcie innego Baby?' – zauważyłem. Nie mogąc znieść tych docinków i już zawstydzony, pokornie spytał: 'Co teraz mam zrobić?' Odpowiedziałem: 'Zaniechaj tego paskudnego zwyczaju chodzenia wszędzie nago, pozbądź się tych swoich wielbicieli, udaj się w spokojne miejsce i medytuj o Bogu. Wówczas ukształtujesz się należycie.' Ze łzami kapiącymi z oczu pokłonił mi się do stóp i odszedł. Wszyscy jego udawani uczniowie uciekli nie mówiąc nic nikomu. Zdarzyło się to dawno temu.” Swami powiedział, że było to w czasie, gdy mieszkała tam Subbamma.
Następnego dnia, wspomniawszy, że pewnego razu odwiedził Go Haridaś [czciciel Wisznu], Swami zaczął opowiadać nam tę historię. „Nie było mnie wtedy we wsi. Nasi wielbiciele pozwolili mu zaśpiewać jakąś pieśń, dali mu trochę pieniędzy i pożegnali go. On jednak błagał ich tłumacząc, że zanim odejdzie chciałby otrzymać mój darśan. Zgodzili się więc. Kiedy wróciłem, błagał, bym dał mu moje dhoti i tunikę. Ja jednak odmówiłem. Bardzo dobrze wiedziałem, po co mu były one potrzebne. Ale on dalej błagał. 'Dobrze' – powiedziałem i dałem mu je. Uważnie obserwował wszystkich wielbicieli przychodzących do mnie i zdobył adresy tych bardziej wyróżniających się. Nauczył się też śpiewać wszystkie bhadźany i odjechał. Udał się prosto do domu Rajakumari w Bangalore i powiedział jej: 'Swami zmarł. Dlatego podarował mi te szaty i powierzył mojej opiece Mandir. Przyjechałem, by przekazać ci te smutne wieści.' Uronił kilka krokodylich łez. Członkowie tej rodziny uwierzyli mu i poprosili go, by przez kilka dni korzystał z ich gościnności. Patrzcie, jak łatwo dali się oszukać! Nie przyszło im do głowy, by wątpić, gdyż nosił moje szaty. Swami nigdy przedtem nie dawał nikomu swoich szat, dlatego przyjęli jego słowa za prawdziwe. Tymczasem udałem się do ich domu. Zobaczywszy mnie, wszyscy wybuchli płaczem. Pobiegli, by złapać fałszywego Babę, ale on wymknął się tylnymi drzwiami. Jest wielu ludzi, którzy zwodzą w taki sposób innych. W życiu we wszystkim trzeba wykazywać zdolność rozróżniania. Nasi ludzie mają więcej oddania, a mniej inteligencji.”
Nocami mężczyźni sypiali na piasku pod gołym niebem. Rano, gdy nastawała pora wstawać, bali się zdjąć z siebie koc, gdyż siedziały na nim liczne olbrzymie żaby i czarne skorpiony. Te czarne skorpiony były bardzo jadowite. Gdyby ukąsiły, nie było nadziei na ratunek. Ale, dzięki Bogu, nigdy to się nie zdarzyło. W przyszłości też się nie zdarzy.
Delikatne, chłodne promienie porannego słońca, padając na naszego Krisznę o ciemnej karnacji, dzięki tej styczności same zdawały się nabierać jakiegoś niezwykłego blasku. Nam wpatrzonym w Swamiego wydawało się, że orzeźwiająca atmosfera, kojące słowa i spokojne umysły wzięte razem kpią sobie z księżyca, który dopiero co wzeszedł. Zgromadziliśmy się wokół naszego Ukochanego Swamiego. „Co dziś mam wam opowiedzieć?” – spytał. Wszyscy patrzyliśmy na Niego wyczekująco, a On rzekł: „Czy wiecie, w jaki sposób ta wioska otrzymała nazwę Puttaparthi? Pierwotną jej nazwą było Gollapalli. Wiele dekad lat temu mieszkali tu liczni hodowcy krów. Utrzymywali się z hodowli bydła. Pewna szczególna krowa, która wyglądała na zdrową i silną, nigdy nie dawała nawet kropli mleka. Właściciela irytowała ta sytuacja, gdyż nie znał przyczyny. Żeby upewnić się, że cielę nie wysysa całego mleka, przywiązał je daleko od krowy. Ale to nic nie pomogło. Którejś nocy spał w oborze. Widząc wcześnie rano jak krowa wychodzi z obory, podążył za nią. Krowa zatrzymała się przy dziurze węża. Wąż wyszedł z dołka i, ujmując krowi dojek w paszczę, zaczął pić mleko. Oszołomiony hodowca wpadł w złość i cisnął w węża dużym kamieniem. Kamień oderwał mu głowę, z której wytoczyła się piana, a wąż upadł konając. Sycząc jeszcze przeklął hodowcę słowami: 'Niech zginie twój klan hodowców,' i padł martwy. Od tego dnia klan hodowców krów stopniowo zanikał, a jego miejsce zajmowali ludzie miejscowych plemion. Również po tym wydarzeniu wszędzie namnożyły się nory węży. Nazwa Gollapalli została zastąpiona przez Puttapalli ('Wioska pełna wężowych nor'). Niektórzy nazywali tę wioskę Valmikapuram ['Pełna (pura) mrowisk (walmiki)']. Z czasem także ludy plemienne zanikły, a pojawiły się rodziny bramińskie. Ale ponieważ zaniedbywali właściwe czczenie bóstw ich klan też wyginął. Wtedy zakorzenił się tu ród kszatrijów, w szczególności rodzina Ratnakara [Swamiego]. Nazwa Puttapalli powoli przekształciła się w Puttaparthi. Obok starego Mandiru znajdowała się świątynia Swamiego Venugopali. Nawet jeszcze dziś nie ma w niej figury czy statui bóstwa. Osadzono w niej w to miejsce kamień ciśnięty w węża. Ludzie codziennie oddają cześć temu kamieniowi. Jeśli posmarować kamień pastą sandałową, można wyraźnie zobaczyć zarys małego Kriszny depczącego kaptur Kalingi, Króla Węży.” W tamtych dniach odwiedzaliśmy tę świątynię razem ze Swamim. Bawiliśmy się tam z Nim w chowanego.
Jak się modlić
Gdy Sai Murari siedział wśród nas, trudno było nam pozbyć się uczucia zauroczenia Jego postacią. Patrząc na nas i śmiejąc się spytał: „Czy wiecie jak wielbiciel powinien medytować o Bogu? Należy zawsze z uwagą recytować imię Boga porzucając pragnienia związane z tym nietrwałym ciałem, pokładając pełną wiarę w tym dawcy trwałej, nieprzerwanej radości, w Lotosowych Stopach Boga. Jest to sposób na zjednoczenie się z Bogiem. Smutek i radość są jak dwa wiadra zawieszone na obu końcach bambusowej tyczki, którą nosiwoda trzyma na ramieniu. Gdy sam Bóg przyjmuje ludzką postać, aby pomóc ludziom, pomyślcie tylko o ile bardziej ludzie powinni poświęcać się służbie socjalnej? Każdy przedmiot w tym świecie jest odbiciem Świętego upodobania Boga. Bóg jest mieszkańcem każdej istoty żywej. Ciągle trzeba medytować o takim Bogu. Zaraz jak słońce pojawi się na wschodzie, kiedy ptaki zaczynają śpiewać, należy obudzić się i całym sercem modlić się do Boga myśląc: 'Panie! Noc i dzień są dla nas śmiercią i życiem. To są moje ludzkie narodziny. To co robisz, co sprawiasz że się dokonuje, wszystko jest Twoją wolą. Na Tobie spoczywa cała odpowiedzialność za moje życie. Proszę, pobłogosław mnie, abym traktował wszystkich tak, by zasłużyć na ich miłość.” Przed pójściem do łóżka należy uklęknąć i myśleć: 'Ojcze, Kochany Opiekunie wielbicieli! Sen jest miniaturą śmierci. Nie wiem, czy zobaczę jutrzejszy ranek, czy nie. Nie wiem ile złych postępków mogłem popełnić od czasu przebudzenia. Bądź tak dobry i nałóż na mnie stosowną karę i uwolnij mnie od grzechu.'”
Pierwsze zaproszenie
Nadeszły święta Daśara przywołując nas radośnie. Otrzymaliśmy kartę Zaproszenia od Swamiego. Przysłał ją nam, którzy nie jesteśmy nawet kroplą w oceanie oddanych wielbicieli. Karta, którą wypisał osobiście literami zgrabnie ułożonymi niczym perełki, przyprawiła nasze serca o drżenie. Uświadomiliśmy sobie, że jest to rzadki symbol Jego bezbrzeżnej, niezmierzonej miłości do nas. Ze łzami radości złożyliśmy pokłony naszej Boskiej Matce i przyłożyliśmy kartę do naszych serc.
Oto treść zaproszenia: W roku zwanym Śri Nandana, od pierwszego dnia po Nowiu Księżyca (20-9-52) do Widźajadaśami (28-9-52) w Prasanthi Nilayam będą odbywać się, zarówno rano, jak i wieczorem, recytacja imienia Boga, rytualne oddawanie czci Bogu oraz dyskursy wygłaszane przez mówców dobrze znanych z oddania i nieprzywiązania. W dniu Nawami (27-9-52) zostanie przeprowadzone rozdawanie biednym ludziom żywności i ubrań. Przyjeżdżajcie i uczestniczcie, i przyjmijcie łaskę Swamiego.
Trans
Pewnego razu, przebywając w Madrasie, Swami był pochmurny przez cały dzień. Gdy na coś chorowaliśmy, opiekował się nami. A co się działo, jeśli On chorował? Musiał sam się leczyć. Mężczyźni troskliwie się Nim zajmowali i dbali o Niego tak jak powieki dbają o oczy. Nie pozwalali Mu zamknąć się w pokoju nawet gdy szedł do swojej sypialni na spoczynek. Chociaż dbano tak skrupulatnie, On niespodziewanie wszedł do łazienki i zaryglował drzwi od środka. Mężczyźni przeklinali się za nieuwagę stojąc przy drzwiach łazienki. Wkrótce usłyszeli głośny łomot. Serca nam zaczęły walić. Wszyscy wołali: „Swami! Swami!” Odpowiedzi jednak nie było. Jeden z mężczyzn pobiegł na tył domu i zajrzał do łazienki przez otwór wentylacyjny. Wewnątrz znajdowało się duże mosiężne naczynie, w którym trzymano wodę na kąpiel Swamiego. Swami na nie upadł. Połowa Jego ciała znajdowała się w tym wielkim zbiorniku, a połowa na zewnątrz. Po zbiciu szyby wentylatora i usunięciu żelaznych prętów udało się jakoś wejść do środka. Zabrano Swamiego stamtąd i położono na łóżku. Jego ciało było zimne. Twarz wskazywała na silne osłabienie. W takim stanie pozostawał przez jakieś cztery do pięciu godzin. Potem, biorąc długi wdech, z wielkim wysiłkiem powoli usiadł. „Już jest dobrze” – pomyśleliśmy. Ale On do nikogo się nie odzywał. Po prostu siedział. Następnie powoli wstał i ruszył w naszym kierunku. Pytaliśmy: „Swami! Czy chcesz napić się wody? Chciałbyś coś zjeść?” Dalej tylko patrzył na nas nieobecnym wzrokiem i milczał. Bardzo się przestraszyliśmy. Po pół godzinie popatrzył po nas z uwagą i uśmiechnął się na znak rozpoznania. Poczuliśmy ulgę. Wypił dwie albo trzy szklanki wody. „Baliście się?” – spytał słabym głosem. „Mój wielbiciel zmarł w Śirdi. Wołał 'Baba! Baba!' Poszedłem więc tam, udzieliłem mu darśanu i wróciłem.” „Ale upłynęło ponad cztery godziny od kiedy upadłeś. Dlaczego trwało to tak długo?” – ktoś spytał. „Czekałem, aż się skończy kremacja” – odpowiedział. Innym razem w wypadku drogowym zginęła Jego wielbicielka. Jej dusza wstąpiła w Jego stopy w postaci jasnego światła. Swami wpadał w trans przynamniej raz lub dwa razy na dzień. Miał lakhy wielbicieli. Cóż, musi się nimi opiekować, nieprawdaż? Z powodu ludzkiej słabości zastanawialiśmy się: „Gdzie mamy dowód, że Swami odwiedził określone miejsce?” Za każdym razem, gdy zdarzył się taki wypadek i Swami podał nam szczegóły, po dniu albo dwóch dniach przychodził list potwierdzający wszystko, co powiedział. Niekiedy doznawał poważnych zranień. Pewnego razu otrzymał ciężki cios w klatkę piersiową jak gdyby przez uderzenie w ścianę. Innym razem skręcił nogę w kostce. Nie baczył na te rzeczy w swojej trosce o wielbicieli, którym szedł na ratunek. Stopniowo zmniejszał częstotliwość transów. Obecnie przesyła energię. Uznaliśmy, że tak jest lepiej, gdyż dzięki temu umniejszone zostały niepokoje w sercach wielbicieli czekających na dojście Swamiego do siebie.
O rodzicach i rodzeństwie Swamiego
Dopiero po przeniesieniu się Swamiego do Prasanthi Nilayam Jego rodzice zaczęli Go odwiedzać. Jego matka, Iśwaramma garu, chodziła prosto do pokoju Swamiego na piętrze, rozmawiała z Nim jakiś czas i odchodziła. Bardzo lubiła dzieci, była łagodna i spokojna z natury. Gdy ktoś próbował nawiązać z nią rozmowę, zamykała się wstydliwie w sobie, jak nieśmiała panna młoda. Ciągle jadła liście betelu z proszkiem orzechowym i odrobiną limony, dlatego zawsze miała czerwone usta. Syn najwyraźniej poszedł w ślady matki. Miała pociągającą twarz pełną uśmiechów. Wyglądała pięknie i pogodnie, niczym Bogini Mahalakszmi z uderzająco wielkim czerwonym bindi (kropką) na czole. Była to Wielka Matka, błogosławiona pani, najfortunniejsza z pań, która urodziła samego Boga.
Ojcem Swamiego był Śri Venkappa garu. O ile Swami nie posłał specjalnie po niego, nigdy nie wchodził na górę. Nosił kolczyk w nosie, jak również kolczyki na uszach, a z tyłu głowy miał małą kępkę włosów. Nosił dhoti do kolan i koszulę z rękawami po łokcie. Twarz wyraźnie wskazywała, że w życiu pracował ciężko. Przez długi czas był rolnikiem. Zajmował się też bydłem. Między nim i Swamim nie było żadnego fizycznego podobieństwa. Jak już wam mówiłam, w tamtych czasach w Puttaparthi nie można było kupić nawet soli. Po zakupy ludzie musieli chodzić raz w tygodniu, w środę, na targowisko do Bukkapatnam. Nie brakowało natomiast mleka i twarogu. Trudno było o dobre warzywa. My, wszyscy wielbiciele, poprosiliśmy go o otwarcie małego sklepu w Parthi. Zrobił to. Kupował artykuły w Bukkapatnam i sprzedawał je w Parthi. Dzięki temu ubyło wiele naszych kłopotów. Kiedykolwiek nas zobaczył, grzecznie dopytywał się: „Jak się pani miewa, pani Ammajja?” Z prawdziwą troską pytał: „Jak się ma pani ojciec? Czy jest zdrowy?”
Śri Seshamaraju garu był starszym bratem Swamiego. Ponieważ był z zawodu nauczycielem, ściśle przestrzegał dyscypliny. Nie oddawał się zbytnio rozmowom i z natury był powściągliwy. Niezbyt często przychodził do Mandiru. Nie lubił tego, jak młodzi i starsi chmarą otaczali Swamiego i nalegali. Czasami, gdy gromadnie tłoczyliśmy się przy Nim, Swami mawiał: „Zejdźcie wszyscy na dół. Idzie Seshappa.” Seshama pragnął, by Swami jako inkarnacja Boga zachowywał się uroczyście i poważnie, żeby rozkazywał ludziom, aby ci załatwiali Jego sprawy. Jako Mistrz, jakim był, powinien prezentować się wielkopańsko i po królewsku, jak władca. Powinien siadywać tylko na krześle. Nigdy nie powinien spoufalać się z kobietami. Nie powinien pozwalać sobie na dziecięce psikusy. Ale, niestety, Swami myślał akurat odwrotnie! Kiedy zbliżał się starszy brat, Swami wstawał i siadał na krześle przybierając poważną minę. Tylko mężczyznom wolno było siadać wokół Jego krzesła i rozmawiać z Nim. Zwróciwszy uwagę na te sprawy, zadowolony Seshappa garu rozmawiał przez chwilę i odchodził. Nie minęła minuta, a my wszyscy biegliśmy jak rumaki i znów otaczaliśmy Swamiego. Niekiedy, gdy zabrakło czasu byśmy zdążyli zbiec na dół zanim Seshappa garu wejdzie do pokoju, chowaliśmy się za drzwiami i pod schodami. Stamtąd oglądaliśmy maskę powagi Swamiego. Ach ten Mały Złodziej! Złodziej nad Złodzieje. Najprzebieglejszy Złodziej! Omal nie parskaliśmy śmiechem. Swami nazywał swoją matkę 'Griham Ammaji,' a ojca 'Griham Abbaji.' Oni wszyscy zaś nazywali Go 'Swami.' On natomiast traktował swoją rodzinę tak samo, jak całą resztę nas wielbicieli. Jego siostra to Śrimati Parvathamma garu. Nieczęsto przychodziła. Młodszy brat Swamiego, Janaki Ramayya, jeszcze się uczył. Inną siostrą była Venkamma garu. Czciła Swamiego i najczęściej była pod ręką, gotowa pomagać.
Ożywienie ojca autorki (5-8-53)
Ojcu nie dopisywało zdrowie. Bardzo cierpiał na bóle żołądka. W ostatnich latach nie miewał tak poważnych problemów z żołądkiem. Po dwóch dniach, kiedy Swami przechadzał się po holu, ojciec podbiegł do Niego, upadł Mu do stóp i zaczął błagać: „Swami, więcej tego bólu już nie zniosę. Pozwól mi połączyć się z Twoimi Stopami.” Wybuchł płaczem, gdy to mówił. Swami podniósł go za ramiona i powiedział pocieszającym tonem: „Już dobrze. Ból wkrótce przejdzie” i odesłał go. Jakiś czas później ojciec dostał ostrego ataku, upadł i zgryzł język. Swami natychmiast przyszedł i nałożył mu na czoło wibhuti. Ojciec miał wydęty brzuch. Swami usiadł u jego boku i przez jakiś czas poklepywał go po brzuchu.
Cały następny dzień nie mógł oddać moczu, a jego brzuch jeszcze bardziej się wydął. Nie było tu szpitala ani lekarza. W ulżeniu w każdej dolegliwości musieliśmy polegać wyłącznie na łasce Swamiego. W pewnym sensie była to szczęśliwa okoliczność. Pod wieczór puls ojca stał się zbyt słaby, by go wyraźnie wyczuwać. Także z trudem oddychał. Informowaliśmy Swamiego na bieżąco o wszystkich objawach. Jednak On nie przychodził go obejrzeć. Do nocy puls stał się bardzo, bardzo słaby. Ciało ojca stawało się zimne, a brzuch tak był wzdęty, że zdawało się, że pęknie przy najmniejszym dotknięciu.
W tym czasie mieszkał z nami Radźa garu z Venkatagiri. Biedaczysko! Chodził niespokojnie po pokoju jak kot z poparzonym łapami. Z bezsilności wykręcał sobie ręce. Wszedł do pokoju i powiedział łagodnie: „Ma! Stan pacjenta nie jest dobry. Lepiej zabrać go do większego miasta, do szpitala. Dam wam mój samochód.” Matka odrzekła: „Nie możemy niczego robić, o ile nie poleci nam Swami. Wszystko zależy od woli Swamiego.” Radźa garu wyszedł z sercem ciężkim od smutku. Około godziny dziesiątej w nocy ojciec dostał czkawki. Ciało mu poczerniało, paznokcie zaczęły sinieć. Wszyscy zaczęli rozmawiać ściszonym głosem. Nikt nie spał. Wszyscy siedzieliśmy na frontowej werandzie. Nie mogąc opanować niepokoju, Radźa garu przychodził co dziesięć minut i robił co potrafił, by przekonać matkę do zmiany zdania: „Ma, posłuchaj, proszę. Wszystko wyjaśnię Swamiemu. Gdyby przydarzyło się coś niefortunnego, zepsułoby to Swamiemu opinię.” Ale mimo wszystkich jego prób matka pozostawała nieugięta i ciągle dawała odpowiedź tę, co poprzednio.
Około czwartej godziny nad ranem, gdy każdy wychodził na zewnątrz, by otrzeć łzy, zaczęliśmy cicho zawodzić. Znów wszedł Radźa garu. „Ma, nie wiem jak ci to powiedzieć. Jesteś ode mnie młodsza. Przynajmniej teraz zabierz pacjenta do lekarza.” Powiedział to dość szorstkim tonem, ale matka odparła: „Wybacz, że cię nie posłucham. Niechaj rzeczy dzieją się, jak postanowione w naszym przeznaczeniu. Nie zrobimy niczego bez uprzedzenia o tym Swamiego. Czy jest coś, czego Swami nie wie? Jego polecenie wykonamy bez zastrzeżeń, gdyż uważamy je za święte, za coś godnego przyjęcia za swój obowiązek.” Wysłuchawszy tej bezceremonialnej, jednoznacznej odpowiedzi, Radźa garu wyszedł z pokoju ze zwieszoną głową. Biedny człowiek! Pierwszą osobą, która przyszła wczesnym świtem, by dowiedzieć się, jak się mają sprawy, był znów Radźa garu.
Kiedy poszliśmy na górę, by spotkać się ze Swamim, powiedziano nam, że jest w łazience. Gdy poszliśmy ponownie, dowiedzieliśmy się, że z kimś rozmawia. Za trzecim razem, gdy poszłam na górę, On jadł lunch. Zerknęłam tylko do środka i wróciłam nie przeszkadzając Mu. „On w końcu zejdzie na dół, wtedy Go poprosimy o pomoc” – myśleliśmy. Swami zszedł, ale unikał nas. W tym czasie z matką przebywał tylko mój mąż i ja. Susilamma garu i jej rodzina wyjechali za granicę. Zakończyły się bhadźany, a gdy Swami przechodził obok, matka podeszła i ściskając Jego stopy wybuchła płaczem. Powiedział bardzo zwyczajnie, jak gdyby nic się nie działo: „Co się stało?” Tak jakby nic nie wiedział. Zażartował: „Czy Radha Krishna ma bóle porodowe?” i roześmiał się. Wszyscy zachowali milczenie. Swami rzekł: „Chodźmy zobaczyć, o co chodzi.” Wolnym krokiem skierował się do naszego pokoju. Ludzie, zobaczywszy Go, zaczęli głośno zawodzić. Radźa garu szlochając zwrócił twarz do ściany. Swami nakazał wszystkim opuścić pokój.
Kilka chwil później, zawołał Radźę garu. Radźa garu wszedł z lękiem mocno wypisanym na twarzy i pokłonił się Swamiemu do stóp. Nikt nie wie, co się właściwie w środku stało. Mieliśmy jedynie świadomość własnych obaw. Potem Swami zawołał do nas, abyśmy weszli. Z duszą na ramieniu weszliśmy do środka. Ojciec śmiał się. Czy to prawda? Czy jest to złudzenie? Ściskając Swamiego stopy, strumieniami łez zrobiliśmy im abhiszekę. Swami słodko powiedział: „Co, Radha Krishnayya!” Ojciec z uśmiechem spytał: „Dlaczego, Swami! Dlaczego siedzisz przy mojej głowie? Co mi się stało?” Z głośnym śmiechem Swami odrzekł: „Poród.” Wszyscy się śmiali. Była to niezwykła scena: śmiech poprzez łzy. Radźa garu jeszcze nie całkiem doszedł do siebie. Swami poprosił o szklankę Horlicksu, a kiedy została przyniesiona, osobiście podawał ojcu łyżeczka po łyżeczce. Gdy ojciec pił z łyżki, Swami delikatnie pocierał mu ucho. Powiedział, że taki masaż ma kojący wpływ i że matki karmiąc swoje dzieci robią go im, by wypiły wszystko bez oporów.
Z całego serca złożyliśmy pranamy naszemu Swamiemu, naszej ukochanej matce, naszej Sai Ma. Swami zapytał mnie: „W jakim wieku jest twój ociec?” Po krótkim przerachowaniu w myślach, odpowiedziałam: „Sześćdziesiąt lat.” Przypomniał nam jak pięć czy sześć lat temu nasza matka powiedziała Mu: „Swami, wszyscy bracia mojego męża zmarli w swoim sześćdziesiątym roku życia. Bądź tak dobry i oszczędź mojego męża” i że On wówczas obiecał jej ochronić mojego ojca. Następnie zwrócił się do matki i rzekł: „Zapomniałaś już o tej rozmowie. Ale ja nie zapomniałem. Dzisiaj obdarzyłem cię mangaljam [małżeństwem] poprzez darowanie życia mężowi.” Z wdzięczności łzy popłynęły nam z oczu. Pokornie pokłoniliśmy się naszemu drogiemu Swamiemu. Radźa garu ze złożonymi dłońmi podszedł do matki i powiedział: „Ma! Wybacz mi. Nieświadom miary cudownych mocy Swamiego próbowałem źle ci doradzać. Jestem dumny z ciebie za wielkie oddanie i niezachwianą wiarę w Swamiego.” Wszyscy obecni odetchnęli z ulgą. Swami polecił: „Wiem, że w waszych domach przez minione trzy dni nie było gotowania. Idźcie do domu. Rozluźnijcie się. Najpierw ugotujcie i zjedzcie coś.” Swoim długim siedzeniem i czułą rozmową Swami napełnił wszystkich nas wielkim pokojem. Czego więcej trzeba, gdy Dobrodziej znajduje się tuż obok nas? Czy jesteśmy czegoś pozbawieni, gdy mamy oddanie dla Swamiego? Kiedy Swami nas chroni, nigdy nie doświadczamy braku czegokolwiek.
Po dwóch godzinach Swami ponownie przyszedł do naszego pokoju. Spytał ojca: „Radha Krishnayya! Gdzie wtedy byłeś?” Ojciec nie był jeszcze w pełni świadomy, ale szybko odpowiedział: „Było to miejsce bardzo spokojne, bardzo przyjazne; bardzo, bardzo ładne, Swami. Dlaczego sprowadziłeś mnie z powrotem? Było tam niebiańsko.” Słyszeliśmy, że Kasturiemu garu zwierzył się tak: „Jego dzieci są jeszcze młode. Nawet nie spisał testamentu. Ma jeszcze do przeprowadzenia śluby swoich dzieci. Dlatego dopilnowałem, aby wrócił. Te dodatkowe lata, które mu teraz dałem, potrącę z jego następnego życia.” O! Co za skrupulatność w obliczeniach czasu życia! Jak widać, w każdym wcieleniu Księga Główna Życia musi się bardzo ściśle bilansować! Niemożliwa jest najmniejsza nawet odchyłka. Następnego dnia, pijąc Horlicks, ojciec nagle zaczął patrzeć bez wyrazu. Matka krzyknęła w przerażeniu i w kilka sekund po jej krzyku zjawił się Swami. Natychmiast pośpieszył do nas, jak Wisznu na ratunek królowi słoni Gadźendrze. Swami poklepał ojca po barku i powiedział: „Hejże! Co to znaczy? Usiądź i popij Horlicksu.” Obejmując ojca ręką, z jego głową na Swojej piersi, Swami dał mu Horlicksu, po czym odszedł. Jak kiedykolwiek zdołamy Mu za to podziękować? On jest dawcą i On tym, który ma odbierać od nas długi wdzięczności.
Minęło wiele czasu i pewnego wieczora nasz Sai Muralidhar powiedział: „Chodźmy wszyscy nad Ćitrawati.” Podskoczyliśmy z radości. Ale za chwilę zauważył: „Och, Radhamma nie może zostawić męża bez opieki. Nie szkodzi. Pójdziemy kiedy indziej.” Jakie względy! Jakie współczucie! Ale matka zareagowała: „Nie, nie, Swami! To co, że nie mogę wam towarzyszyć? Tego szczęścia nie należy odmawiać innym. Taka szansa może się im już nie przytrafić. Proszę, idźcie wszyscy.” Po dość długim przekonywaniu Swamiego podobnymi argumentami, wyruszyliśmy bez niej. Szliśmy za Swamim – On nieco nas wyprzedzał. Po śpiewaniu przez pewien czas bhadźanów nad brzegiem rzeki, Swami wyciągnął z piasku statuetki Śiwy i Parwati. Widać było, że kunszt rzeźbienia tych statui był po prostu nadzwyczajny. Następnie wyciągnął medalion, różaniec, cukierek i wibhuti. Gdy wracając uszliśmy pół drogi, Swami nagle zniknął. Miałam odczucie, że Swami musiał pójść sprawdzić mojego ojca. Zdyszana przybiegłam do naszego pokoju i rzeczywiście zastałam tam Swamiego. Był zlany potem. Gdy spytałam: „Co się stało, Swami?”, odpowiedział: „Cóż, widzisz, twój ojciec nie chce usiedzieć spokojnie. Znów znalazł się w poważnym stanie, a niewidzące oczy wywrócił do góry.” W oczach zebrały mi się łzy, a serce przepełniło wdzięcznością. Jego współczucie, Jego postępki – wszystko chwalebnie wykracza ponad wszelkie porównania. Ta miłość jest niezmienna, wieczna. Nigdy nie wyschnie, gdyż w skarbnicy Jego serca bije źródło nektaru.
Cuda w Madrasie
[Około święta Wajkuntha Ekadaśi (prawdopodobnie w roku 1953) Swami przebywał w Madrasie, gdzie autorka książki mieszkała po zamęściu. Święto to upamiętnia dzień, kiedy Pan Wisznu w przebraniu Dźaganmohini rozdawał bogom nektar nieśmiertelności, amritę. Przy tej okazji Swami stworzył maleńkie naczynie wypełnione odnawiającym się nektarem, którym częstował zebranych. Wyjaśnił, że nektar ten przybył właśnie z nieba, z Wajkunthy.]
Swami był tutaj też w święto Gokulasztami. Hodowcy krów w całym kraju wielbili Pana Krisznę, a my, cząsteczki pyłu ze stóp Sai Kriszny, upadliśmy u Jego lotosowych stóp, by oddać Mu cześć. Proponując, byśmy zaśpiewali pewien bhadźan, Pan Sai sam zaśpiewał kilka pieśni Miry. Gdy recytowaliśmy rozmaite imiona Kriszny, Swami nagle wstał mówiąc: „Bogowie przesyłają prasadam poprzez gandharwów (niebiańskich muzyków). Chodźcie szybko, chodźcie!” Poprosił o przyniesienie koca, a potem mężczyznom kazał mocno trzymać za cztery jego rogi. Usłyszeliśmy odgłos furkotu i zbliżanie się trzepocących skrzydeł. Nie mieliśmy szczęścia ich zobaczyć. Gdy wpatrywaliśmy się, z góry spadło naczynie. Swami pobłogosławił niewidzialne postacie prawą ręką uniesioną w geście mudry zapewniającej o bezpieczeństwie. Naczynie jasno błyszczało wielu barwami i wielu dziwnymi promieniami. Kiedy Pan Sai patrzył na nie trzymając je w rękach, kunszt wykonania jaśniał tak wspaniale w każdym szczególe, że nie potrafiliśmy odgadnąć, czy było wykonane ze szkła, srebra czy złota. Swami wyjął z naczynia khowę, słodkość robioną z mleka, i rozdzielił wśród nas. Było tam też jakieś dziesięć, może piętnaście gatunków innych słodyczy – każdy słodszy i smaczniejszy od innego.
[...; Nowy rok, 1954] Ruchem ręki Swami zmaterializował tron nie wyższy niż cal [2,5 cm]. Każda jego cząstka ujawniała godny podziwu kunszt. W środku siedział jak gdyby medytujący Sai. Przednia część ładnie się kołysała, jak hamak. Żaden złotnik nie wykonałby takiego tronu. Ktoś spytał: „Skąd to pochodzi?” Śmiejąc się wesoło Swami odpowiedział: „Ze 'Składów Sai'”. Nigdzie indziej nie dostaniemy równie subtelnej sztuki. Wszyscy usiedliśmy ze Swamim do obiadu. On wziął dwa ziarenka ryżu i zamienił je w figurki. Były to postacie Lakszmi i Saraswati dokładnie wielkości ziarenek ryżu. Oglądaliśmy je pod lupą. Każda część figur i ich ozdoby emanowały sztuką najwyższego kalibru. Po obiedzie Swami rozdał cukierki, które sam zmaterializował.
Esencja duchowości nad Ćitrawati
Przyjechaliśmy do Parthi i przebywaliśmy w boskiej obecności Pana Parthi. Matka Ćitrawati ze swoimi wydmami trwała w zauroczeniu, przepojona przyjemnością goszczenia na swoim łonie pana jej życia. Niebo z poświatą księżyca, na podobieństwo mąki ryżowej rozsypanej do suszenia, stanowiło inspirujący widok. Patrząc na wielbicieli zebranych wokół Niego jak gwiazdy, nasz Sai Księżyc powiedział: „Pewien człowiek wypłynął w morze. Stanąwszy na pełnym morzu, pomyślał: 'W ogóle nie ma tu fal' i popłynął dalej. Z czasem uderzenia fal zaczęły przybierać na sile, tak że nie mógł dotrzeć do drugiego brzegu. Jednakże, chociaż fale odpychały go w przeciwną stronę, zbierając całą swoją wytrwałość, dopłynął do brzegu. Oto jak w obliczu trudności powinniśmy postanowić wypełniać naszą misję i postępować odważnie do przodu, a nie siadać i płakać. Wszyscy jesteście braćmi i siostrami. Co to znaczy, gdy rozpaleni wściekłością wyzywacie się? Dla kogo wszyscy tutaj przyszliście? Skoro nie możecie nauczyć się dobroci w bezpośredniej bliskości samego Boga, gdzie zdołacie to zrobić? Jestem waszym wspólnym kapitałem i przyszedłem tylko po to, by spełnić pragnienia, które wszyscy macie, a nie tylko jeść, co ofiarujecie, i słuchać, co mówicie. Niechaj każde z was przychodzi i uczestniczy w mojej radości. Kiedykolwiek Swami rozmawia z kimś, myślcie o tych ludziach ze współczuciem. 'Biedacy! Kto wie z iloma problemami przyszli? Ile mają kłopotów? Kto inny może je rozwiązać, jeśli nie Swami? Są tacy, co powiadają, że Swami nie mówił o dobrych rzeczach. Ile z tego, co mówię, jest przyswajane? Wiem, co kryje się w sercu każdego. Każdemu dałem tylko taki ładunek, jaki zdoła unieść. Przybywszy tutaj, musicie nauczyć się czegoś dobrego, podzielić się tym z innymi i uświęcić się. W pełni zdając sobie sprawę z tego, że nie zrozumieliście, ciągle mówię wam tak wiele rzeczy. Wiecie dlaczego? Po to, byście zrozumieli później. Czy pożywienie, które mi dajecie, wypełnia mój żołądek? Jak mam być szczęśliwy jeśli wy, nie okazując miłości, z zawiści kłócicie się między sobą? Nie cierpiałbym tyle nawet od ukąszenia skorpiona. Ale są też inne jady, które przenikając każdą cząsteczkę dwunożnego człowieka, wzniecają pożary. Dobrze zastanówcie się nad tym dlaczego i dla kogo tu przybyliście. Nie dla głodu, snu i zawiści. Jak mówi przysłowie: 'Jedna myśl ku czci Śiwy, a całe oddanie ku innym ludziom.' Nawet gdy mówię i mówię, aż niemal zasycha mi w gardle, niektórzy myślą: 'On jeszcze nie skończył. Jestem głodny.' Możecie zjeść godzinę później. Swoje sprawy możecie nawet odłożyć do jutra. Ale słów takich jak te nie da się usłyszeć, gdy minie właściwy moment. Pokarmem dla mnie jest wyłącznie porzucenie przez was wszystkich złych myśli i darzenie otoczenia nektarem dobrych uczynków.” Zawistni ludzie, którzy przystroili się egoizmem, musieli głęboko zranić serce naszego kochanego małego Sai. Ten pełen cierpienia dyskurs był tego skutkiem. Przyczyną wszystkich takich zachowań jest brak dyscypliny w rodzinie Sai. Kiedy coś wykracza poza właściwe granice, ludzie robią bezmyślne rzeczy. Swami kontynuował upominanie:
„Co sobie pomyślą nowi przybysze? ‘Czy Swami nie udziela ludziom reprymendy, gdy kłócą się w taki sposób?’ Za plecami wyrzucaliby mi: ‘Czy zachowywaliby się tak, gdyby Swami naprawdę ich uczył?’ Skąd zewnętrzny świat ma wiedzieć, że ciągle prawię wam nauki, aż mi gardło zasycha? Besztam was na osobności. Besztam was publicznie. Udzielam nagany. Jeśli mimo to nie ma w was poprawy, taki już wasz los. Kiedy są brudy i popada deszcz, brudy zostają zmyte, a miejsce staje się czyste. Co oznacza, gdy przynosicie swoje brudne serca do czystej obecności Boga i nie potraficie ich oczyścić? Kto inny będzie was uczył z większą cierpliwością niż ja? Rozsypuję przed wami tak klejnoty, jak i ziarna ryżu. Jak może poznać wartość klejnotów ktoś, kto przepada tylko za jedzeniem ziaren ryżu? Pola trzeba nawadniać, gdy nie pada. Gdy rozrzucam nasiona, od razu je zbierajcie. Jeśli, przybywszy tutaj, nie stajecie się paramahansami (ascetami najwyższej rangi), musicie stać się przynajmniej hansami (łabędziami), albo przynajmniej gołębiami, albo nawet szpakami [azjatyckimi, które można nauczyć 'papugować'] lub zwykłymi papugami. Jeśli pozostajecie wronami, napadacie na siebie i ciągle pożeracie zgniłe rzeczy – cóż, taki już wasz los. (Jego słowa chwyciły mnie za serce; czułam głęboki ból.) Jeśli wielbiciel robi jeden krok naprzód, Bóg robi naprzód sto kroków. Gdy robię jeden krok, liczę ile mrówek, innych stworzeń i grudek ziemi ulega rozgnieceniu pod moimi stopami oraz rozważam korzyści i straty, dlaczego i dla kogo stawiam ten krok. Dlatego moje kroki są bardzo małe i ładne. (Ja je podziwiałam.) Jeśli nawet nikomu nie pomagacie, powstrzymajcie się od szkodzenia. Jeśli pragniecie Swamiego naprawdę uszczęśliwić, zachowujcie się jak członkowie rodziny – bez kłótni, obwiniania, przeklinania i nienawiści. Gdziekolwiek usłyszycie zło, natychmiast stamtąd odejdźcie. Ukróćcie zbędne i frywolne rozmowy. Nie wytykajcie palcem zła u innych. Raczej skierujcie go na siebie i poprawcie to zło w sobie. Wiele czasu zostało zmarnowane na te słowa. Uczcie się dobroci, pielęgnujcie dobroć, rozdajcie dobroć i, uszczęśliwiając Swamiego, osiągnijcie zbawienie.” Tak Swami zakończył. Twarze nas paliły do bólu. Nawet twarz Swamiego lekko zwiędła. Nasz umysł jest jak psi ogon. Kiedy się poprawi? Która matka powie nam w taki sposób? Chociaż może być to proces powolny, jesteśmy zdeterminowani zmienić się na lepsze. Złoto lśni tylko wtedy, gdy jest wypolerowane. Czemu więc, gdy Pan Sai poleruje nasze serce kamieniem szlifierskim swoich słów, nie nabiera ono właściwego połysku? Jak może tak szybko zalśnić, gdy jest pokryte wieloma warstwami brudu z kilku wcieleń?
Cuda dla Kasturiego
Przyjazd Śri Kasturiego do Swamiego przyniósł wielbicielom szczęście oglądania dalszych Jego lil, Boskich Rozrywek. Pewnego dnia zebraliśmy się wokół Swamiego i gawędziliśmy. „Kasturi! Dotknij mojej ręki” – powiedział Swami. Kasturi ujął rękę Swamiego i zawołał: „Abba! Jest gorąca, Swami!” Przyniesiono termometr. Pokazał 106 stopni [Fahrenheita, ok. 41 °C]. „Czy z taką temperaturą ktokolwiek zdoła mówić albo usiedzieć prosto?” – spytał Swami. Gdy Swami polecił umyć termometr i ponownie zmierzyć temperaturę, wskazanie było poniżej normy. Wybałuszając oczy i drapiąc się po głowie, Kasturi zawołał: „To bardzo dziwne, nieprawdaż?” Było to niewiarygodne. To musi być jakaś sztuczka – myślał.
Słońce prażyło, gdy szliśmy w kierunku rzeki. Swami spytał Kasturiego: „Kasturi, czego teraz chcesz?” On odrzekł: „Swami! Niech pada.” Głośno śmiejąc się i mówiąc: „Deszczu! Tylko tyle?”, Swami uniósł głowę ku niebu i polecił: „Padaj!” Spadł bardzo ulewny deszcz bębniąc 'daba-daba'. Padało wszędzie w koło nas, ale nigdzie indziej. Innego dnia idąc z nami, Swami podniósł kamień z drogi i zamienił go w cukierek. Zwracając się do Kasturiego powiedział: „Ponieważ to ja podniosłem kamień, nie jesteś na dobre przekonany. Teraz sam podaj mi jakiś kamień!” Kasturi odszedł na pewną odległość, podniósł kamień i przyniósł go Swamiemu. Swami wziął kamień i rzucając z powrotem powiedział: „Łap to!” W ręce Kasturiego był cukierek! Swami kazał mu zamknąć i otworzyć dłoń, i cukierek znów stał się kamieniem! Kasturi był zakłopotany. Siedzieliśmy w korycie rzeki. Swami wyciągnął z piasku marmurową statuę Kriszny z małżonką Rukmini. Kasturi patrzył na to w oszołomieniu. Następnie Swami rzekł: „Niech będzie! Sam powiedz, co chcesz!” Kasturi poprosił o różaniec. Swami wyjął go z piasku. Potem Kasturi poprosił o słodycze, dźilebi, i także je otrzymał. „Coś pikantnego.” Swami wyjął wadę. Nie było sensu dalej prosić. Tenże Kasturi całkowicie poddał się stopom Swamiego i z czasem zaczął tłumaczyć na angielski wystąpienia Swamiego. Stał się wybitną osobistością na cały świat głosząc nektar przesłania Swamiego. Został wydawcą czasopisma aśramu Sanathana Sarathi. Raczył nas opowiadaniami po angielsku i w języku kannada [powszechnie używanym w sąsiednim stanie Karnataka] podawanymi w bardzo prostym a jednocześnie eleganckim stylu. Niezbyt dobrze jednak radził sobie z językiem telugu [używanym tutaj, w stanie Andhra Pradeś]. Swami celowo kazał mu mówić w tym języku, a gdy Kasturi zaczynał mówić łamanym telugu, Pan Sai wybuchał śmiechem. Bardzo lubiliśmy słuchać ich rozmowy.
Nie zauważaliśmy jak biegnie czas. Zanim się spostrzegliśmy nadeszło święto Widźajadaśami. Odprawiono abhiszekę Śirdi Sai. Kiedy Swami podniósł drewniane naczynie z długą szyjką i, odwracając je dnem do góry, zakręcił wewnątrz ręką, na Pana z Śirdi posypał się potok wibhuti. Wysypało się w ten sposób dziesięć razy więcej wibhuti, niż naczynie mogłoby pomieścić. Rozchodził się przy tym słodki zapach dymu trociczek. Fala za falą, kłębiące się tumany wibhuti wypełniały hol. Intonowano mantry, recytowano Wedy, śpiewano bhadźany i grano na instrumentach. Wszystko to ogarniało nas jak przypływy ze wzburzonego morza błogości. Z tym wibhuti i kumkum na całej szacie Swami wyglądał tajemniczo przystojnie. Swami stworzył kryształowy lingam i umieścił go na głowie Pana z Śirdi. Był to pierwszy przypadek (1954 r.), kiedy Swami przeprowadził wibhuti abhiszekam. Na koniec Swami zeszedł do wielbicieli i wszystkich uszczęśliwił skrapiając ich tirtham (świętą wodą).
Żart z Iśwarammy
Pewnego razu Serala [siostra autorki] przyniosła kulki z łożyska roweru. Zawinęła je w sztywny, błyszczący papier i zaczęła wałkować w rękach. Potem poruszały się jak żywe, co było wielce zabawne. Tego dnia przyjechała do nas Śrimati Iśwaramma garu. Ona też lubiła podobne zabawy – jaka matka, taki i syn. Kiedy Serala pokazała to Swamiemu, powiedział do matki: „Słuchaj no. Wiesz co zrobiła Serala? Włożyła owady do środka. To grzech, nieprawdaż?” Z szeroko otwartą buzią i przyciskając sobie policzki na znak współczucia powiedziała do Serali z wyrzutem: „Coś ty zrobiła! Natychmiast je wypuść!” Nasz niegrzeczny Kriszna odwinął papier i pokazał matce metalowe kuleczki. Wszyscy wybuchli śmiechem.
[Tłum. KMB; 2003.03.02]
Daśara Lakszmi
Rok zwany Wikari (1959) przyniósł, zgodnie z hinduskim kalendarzem, święta Daśara Lakszmi. Te dziesięciodniowe uroczystości stały się doskonałą ucztą nie tylko dla naszych oczu i uszu, ale też dla serc. Co się tyczy Swamiego, oskarżenia nasilały się równolegle ze wzrostem uwielbienia. W takiej sytuacji, nie dbając ani o jedne, ani o drugie, Swami powiedział:
„Błogosławię obie grupy obu rękami. Czy, gdy ktoś odwiedza nasz dom, możemy zaprosić jego głowę, a nogom powiedzieć ‘nie’? Poczynając od dziś uroczyście przyjmuję trzy postanowienia: 1) Nikt nie ma przynosić flakonów z perfumami. 2) Nie będzie oddawania czci Stopom. Po co te rytuały? Cześć należy oddawać mentalnie. 3) Ile dżubbah, koszul bez kołnierza, mogę nosić? Sam jeden. Wszystkie te flagi wykonano z moich szat. Kazałem uszyć pewną liczbę sukienek dla dzieci. Jaka szkoda! Tak bardzo kochacie Swamiego. Wszystko to przynosicie z miłością. Wielu ludzi sądzi, że moi wielbiciele dają mi stosy rzeczy. Tak! To szczera prawda. Co mi dają? Stosy liści pozostawionych po posiłkach. Ale po co to wszystko, jeśli nie dajecie mi tego, co jest szczególnie oczekiwane? Dajcie mi kwiat i uczucie w swoim sercu. Gdy wszyscy jesteście szczęśliwi, to mi wystarcza. Czy byłoby w porządku, gdybym, doradzając wam prostotę, sam pławił się w tak licznych ubraniach? Czy wiecie czym jest prezent Swamiego? Dajcie mi wszystkie swoje smutki i trudności, a zabierzcie z sobą pociechę i szczęście. Przybywajcie do Oceanu Paramatmy. Rzeka może stać się oceanem, a nie ocean rzeką.
Ludzie myślą ‘czego Swamiemu brakuje?’ Jestem bardzo ubogi. Wiecie, że nawet szaty, które noszę, są prezentami od wielbicieli. Garść ziaren ryżu, który zjadam, także jest ofiarowana przez wielbicieli. Maleńki pokój, w którym mieszkam, zbudowali w darze moi wielbiciele. (Łzy zebrały się nam w oczach.) W tym maleńkim pokoju znajduje się łóżko – całkiem zwyczajne. Służy mi ono także za biurko. Jest tam tylko jeden pokój. Tam właśnie kładę się, a gdy ktoś przychodzi, tam z nim rozmawiam. Jeśli chcecie, możecie przyjść i zobaczyć. Nie mam nawet kieszeni przy koszuli.” Słysząc te słowa, łzy spłynęły nam po policzkach. Och, Panie! Czy powinieneś tak odpowiadać i wyjaśniać, gdy jakiś arogant, jakiś szaleniec coś paple. Kimże on jest, by Cię wypytywać?
Swami mówił dalej: „Co się zyskuje z kpin i ranienia innych? Po co postawiono wprost przed wami te wielkie obrazy? Po to, byście mogli skupić na nich swoją uwagę. Jeśli nie macie nic innego do roboty, weźcie udział w lekcjach Omkaram albo uczestniczcie w bhadźanach. Bądź medytujcie. Albo idźcie smacznie pospać. Ta sposobność nie powtórzy się. Porzućcie skalistą ścieżkę i pójdźcie królewską drogą.” Ciężko było nam na sercu, gdy Swami mówił w ten sposób, z wielkim żalem i współczuciem. Jest to prawdziwy test dla wielbicieli. Nasza krnąbrność zostanie wyleczona jedynie przez okazyjne reprymendy w tym stylu.
W Madrasie
Był rok 1960. Śri Sai, Najznakomitszy Guru, przyjechał na Nowy Rok do Madrasu. Uśmiechnięta twarz Matki Śiwani [małżonki Śiwy] jest jak dziewięć krorów [90 milionów] lingamów. Łagodne, słodkie słowa ucieleśnienia Energii Mowy, małżonki Śiwy, dorównują dziewięciu krorom miejsc pielgrzymek. „Matko! Sai Ma! Sam stanowisz panteon trzech krorów Bogów. O ucieleśnienie wszystkich Bogów! Panie Sai! O Najwyższa Istoto!” – z takimi słowami złożyliśmy u Jego stóp w myślach, słowach i sercach hołd ze stu krorów kwiatów-pozdrowień i doznaliśmy spełnienia. Ubrany w czerwono-krwistą jedwabną szatę, promienny niczym Uniwersalna Matka, patrząc w stronę kobiet powiedział: „Kobiety ciągle zrzędzą: ‘Ach, to nędzne rodzinne życie!’ To bardzo źle. Darował je Pan, nieprawdaż? Czy jest możliwy przyjazd do Parthi kiedykolwiek się wam spodoba? Gdy mąż powie ‘Nie’, rozpoczynają się kłótnie i irytacja. Jeśli nie czujecie smutku i jesteście zadowolone, same zakosztujecie tego owoców. Powinniście nauczyć się myśleć, że to sam Swami sprawia, że mąż mówi w ten sposób. Ale wy tak nie postępujecie. Nie jecie całymi dniami, w złości zadzieracie usta i nos a potem spadacie jak samolot na dzieci dając im głośnego klapsa w plecy i bijąc ich dotkliwie. Mała kropelka deszczu zmienia się w ogromny potok. Czy te kłótnie wywołujecie w imię Sai Baby? Jeśli posłuchacie ich, serca im zmiękną i sami was wyślą. Kobiety naprawdę są przyczyną dobra, jak również zła. Wcześnie rano idą od starego Mandiram do nowego. ‘Co gotujesz w domu?’ ‘Ile teraz kosztuje ghi?’ ‘Ktoś ukradł mi naczynie.’ ‘Brakuje mi opału.’ ‘Ona patrzyła na mnie.’ ‘Zdaje się, że mąż sprawił jej porządne lanie! Dobrze jej tak.’ Czy w ten sposób powinniście rozmawiać? Czy nie mogłybyście przez ten krótki czas iść nucąc boskie imię i medytując? Kobiety trajkoczą jak bębny. Gdy coś mówicie, mówcie łagodnie i delikatnie. Kraczecie jak wrony. Wasze krzyki słychać w całej wsi. Kiedy odprawiacie pudźę, mówicie: ‘Kłaniam się temu o łagodnej, słodkiej mowie.’ Skoro sam Bóg jest taki, jak powinniście się zachowywać wy, ludzkie istoty? Gdy ktoś powie zwyczajnie: ‘Posuń się trochę, proszę,’ już to wystarczy, by zasyczeć w złości. Jeśli ona nie zrobi miejsca, zaczynacie przeć na nią sypiąc obelgami. Wszystkie takie zachowania to wstyd. Przynajmniej w czasie przebywania na tym terenie traktujcie się wzajemnie jak siostry. Swami mówi jedno, a wy robicie co innego. Gdy Sai Baba mówi coś dobrego, obrzuca się go kamieniami. Gdy mówi coś złego, znów lecą kamienie. Lecz ja nigdy nie mówię nic złego. Nie ma nawet jednej osoby, która stała się zła przeze mnie. Bardzo ważna jest dyscyplina i milczenie. Kiedy wewnątrz śpiewa się Omkaram, na zewnątrz słychać głośne hałasy, ziewanie, chrapanie, kaszel itd. Nie chodzi o to, że te czynności są złe, lecz powinniście się dostosować i panować nad sobą.” Kiedy Pan mówił to wszystko z wielkim bólem i cierpliwością, nam też było przykro. Ale z samego smutku nie ma pożytku. Powinniśmy się poprawić, zachowywać się właściwie i uszczęśliwić Swamiego.
Natura Swamiego
Zbliża się pora świąt. Wchłaniamy najwyższe szczęście. W czerwcu 1961 r. w towarzystwie Pana Sai mieliśmy darśan [odwiedziliśmy] Badrinath, gdzie spędziliśmy dwadzieścia dni. Był to okres pełen niezapomnianych, słodkich wrażeń. (Szczegóły można znaleźć w artykule „Directly into the secret” czyli ‘Wprost do tajemnicy,’ znajdującym się w mojej następnej książce, która ma zostać opublikowana jako Numer Specjalny.) Pewnego dnia Swami wziął mój pamiętnik i napisał:
Ten, który objawia się jako przenikający cały wszechświat,
Ten, który istnieje jako podpora rzeszy wielbicieli,
Ten, który ma moc darzenia wyzwoleniem i ochroną,
Ów mieszkaniec Parthi! Czemu nie weźmie cię w Swoje ramiona?
To prawda, jeśli mieszkaniec Parthi nie podeprze nas, nie da nam schronienia, kto będzie naszą ucieczką? Kto naszym przewodnikiem? Podczas Dziewięciu Nocy [Nawaratri] Daśary w 1961 r. Swami po raz pierwszy zwrócił się do rzeszy wielbicieli przez „Ucieleśnienia Boskiego Ducha.” Innym razem użył zwrotu „Wizjonerzy! Szczęśliwcy!” Dzień w dzień liczba wielbicieli przekraczała wszelkie granice. Skraca się czas zabaw i igraszek, a wydłuża czas nauk. Gdziekolwiek Swami nie skieruje kroków, wszędzie oddają Mu cześć. Na publicznych spotkaniach, głosem niczym z metalowego dzwonu, Swami wyjaśniał szczegółowo i rozwodził się na nawet najbardziej zawiłe tematy w sposób bardzo łatwo przyswajalny przez wszystkich, jak się mówi, jakby obierał banany i podawał je, uszczęśliwiając i darząc pokojem tysiące słuchaczy. W miarę jak rozchodziła się Jego sława, z jednej strony mnożyli się potomkowie Ramy, a z drugiej – Rawany. Przybywało krytyków, którzy odrzucali Swamiego jako Awatara i twierdzili, że Jego cuda to tylko siddhi [jogiczne moce]. Dając im stosowną odpowiedź, Swami zauważył:
„Możecie to wszystko uznawać za magię albo nawet przechwałki. Będziecie świadkami mojej prawdziwej formy już za kilka lat. Wielu opisuje mnie jako ascetę, mnicha, siddhę, jogina, kogoś urodzonego z boską cechą, samego Boga – zależnie jak dana osoba mnie postrzega. Żadnym z nich nie jestem. To, co tu jest, nie jest mną. Nie jestem tym ciałem. Jestem Tym, który jest świadkiem wszystkiego. Niektórzy mówią: ‘O! Swami zakłada jedwabną koszulę.’ Dlaczego nie? Czy to własność twojego dziadka? Zrobię to, co mi się podoba. Czy ten gość, który żyje w moim cieniu i który ginie na moje polecenie, ma mi rozkazywać? Kim jest, by podawać mnie w wątpliwość? Zrozumieć mnie nie mogą nawet jogini. W samym pragnieniu zrozumienia nie ma nic złego. Ale krytyka jest bardzo zła. Będę nosił tylko koszule ze złota. Całe swoje ciało zamienię w złoto. Jak widać, nie mam nawet pięciu stóp [ok. 152 cm] wzrostu. Jeśli chodzi o wiek, jestem młody; świeckie wykształcenie – nie mam żadnego. Dzisiaj, kiedy wybiera się gdzieś przełożony math [zakonu], zawsze towarzyszy mu liczna grupa ochroniarzy. Ale gdy ja gdziekolwiek się udaję, robię to sam. Nieustraszony dzięki sile miłości, odwiedziwszy różne miejsca, wracam wśród okrzyków radości, przy dźwiękach bębnów zwycięstwa. Wszelkie moce są naprawdę moje. Moc miłości jest potężniejsza od wszystkich innych. Powodem, dla którego w ten sposób mówię jest to, że dziś zebrali się tu różnego rodzaju ludzie. Kiedy zachodzi potrzeba, musimy zaaplikować wielką dawkę za pomocą nadzwyczaj wielkiej igły. Jednocześnie opowiadając historyjki jako ilustracje, przynoszę wam radość rozsiewając ziarna duchowości. Nie można zmienić mego postanowienia. W przyszłości dokonam bardzo wielu cudownych czynów i lil, jakich nikt nie zna i o jakich nikt nie słyszał.
Zamiast krytykować mnie, zamiast daremnie próbować mnie zrozumieć, cieszcie się moją miłością i zostańcie pobłogosławieni. Bezsensowne jest robienie wiele hałasu o naczynia, gdy rzekomo wybiera się na pielgrzymkę. Nic nie tracę, gdy nazywacie mnie łysym Babą albo Babą o dziwacznej fryzurze. Przyglądajcie się, obserwujcie i bawcie się grą i rozrywką Boga, zamiast próbować Go zrozumieć.” W tak surowy sposób mówił. „Jeśli od czasu do czasu ludzi srogo nie zbesztać, będą przekraczać swoje granice. Niekiedy tylko przypalenie wyleczy schorzenie. Wszystkie osiem planet wkrótce spotka się w jednym znaku zodiaku. Pogłoska o zbliżającej się pralaji [destrukcji] naprawdę wywołała pralaję wśród mas doprowadzając do paniki. Wszędzie zapanowała atmosfera przerażenia, ludzie na całym świecie są zaniepokojeni, a będąc śmiertelnie przestraszeni, gotują się wewnątrz. Z powodu tego powiewu w każdym domu płynie nieustający strumień oddawania czci i rytuałów, w każdej wiosce i świątyni odbywają się religijne ofiary, a w skali kraju specjalne obrządki i abhiszekam.”
W tej kwestii Swami zauważył: „Byłoby dobrze mieć takie skupienia planet w każdej minucie! Przynajmniej z tego powodu ludzie dokonują dobrych czynów i odprawiają rytuały. Jest to konstruktywne wykorzystanie, a nie nadużycie. Nawet owad może wyrządzić zło. Nawet Mahadewa może nie móc uczynić dobra. Bóg wyczekuje okazji, by móc ochraniać swoich wielbicieli. Czuwa u waszych drzwi jak dźawan [żołnierz], ciągle czekając na coś, o co wielbiciel może w każdej chwili poprosić.” Moje serce zajęczało: „O Bhagawanie.” „Pewnego razu, kiedy Parwati i Parameśwara spacerowali po niebie, na najwyższej gałęzi drzewa siedział ateista. Wiedząc, że gałąź załamie się, Parwati powiedziała do męża: ‘Panie! Ten facet zaraz spadnie i zabije się. Uratuj go, proszę.’ Matczyne serce, nieprawdaż? ‘Ty to zrób. Ty go uratuj’ – odparł Śiwa. Potem dodał: ‘Uratujemy go pod jednym warunkiem. Jeśli spadając zawoła Appa! [ojcze], ja go złapię. Jeśli zawoła Amma! [matko], ty go złapiesz.’ Gałąź pękła i człowiek spadł. Nie zawołał ani ‘Amma’, ani ‘Appa’ lecz ‘Ajjo!’ Kto miał go ratować? Kto jest w stanie uniknąć karmy? Mówi się: ‘Zazdrosna osoba płacze od chwili zbudowania domu do jego zawalenia się.’ Podobne są umysły ludzi. Jak powiada przysłowie: ‘Nawet gdyby marzenia rządziły niepodzielnie, przeznaczenie zmusiłoby cię do pracy w kamieniołomach.’ Zapędy fantazji nie są dobrą rzeczą. Który wielbiciel osiągnął Boga bez żadnych kłopotów? Gdy stajemy się godni łaski Boga, wszystkie planety trzymają się od nas z daleka. Nie przeszkodzi nam nawet złączenie ośmiu planet.” W taki sposób obdarzył odwagą tych, którzy byli przybici strachem.
Mocne postanowienia Sai
Po długiej przerwie znów zebraliśmy się na piaskach przy brzegu Ćitrawati. Rzuciwszy nam spojrzenie, Swami spytał: „Dlaczego wszyscy się tu zgromadziliście?” Gdy odpowiedzieliśmy: „Swami! Przyszliśmy dla Ciebie,” On rzekł: „To wielki błąd. Co takiego jest we Swamim? Przyszliście tu po miłość Swamiego. Ładując baterie miłością Swamiego, zaraz po powrocie do siebie przypomnijcie sobie wszystko to, co widzieliście i słyszeliście. Jeśli natomiast zaczynacie od bolesnej myśli o opuszczaniu Swamiego, wasze baterie już tu ulegną połowicznemu rozładowaniu. Wasze baterie nie rozładują się, jeśli odejdziecie z wiarą, że Swami jest z wami, u waszego boku. Gdy baterie rozładują się, wróćcie w celu ponownego ich podładowania. W sprawach dotyczących Boga nie powinniście mieć żadnych wątpliwości. Nic nie przewyższa powtarzania imienia Boga, namasmarany. Rozpocząłem pracę, dla której przyszedłem. Wznoszenie budowli już się zaczęło. Piasek, żwir i zaprawa wapienna są gotowe. Fundamenty zostały położone. To fizyczne ciało ma trzydzieści sześć lat. Przez wszystkie te dni starannie zbierałem i składałem wszystko, co potrzebuję. Ten gmach będzie wielki jak kosmiczne jajo, brahmanda. Nikt nie powstrzyma tego procesu. Okazja, jaką macie dzisiaj, już się nie powtórzy. Sami to zobaczycie przed Śiwaratri, może nawet wcześniej. Nie znajdziecie nawet cala wolnej przestrzeni. Ludzie będą stłoczeni setkami pod każdym drzewem, na każdej górce czy skale. Mocno starajcie się nie postępować wbrew słowom Swamiego, lecz zgodnie z nimi. Podkreślam to. Przyjdą dni, że przypomnicie sobie wszystko, co przeżyliście. Upłynęło trzy miesiące od czasu, kiedy nawet ci, co są tu w Mandirze stale, mogli złożyć pokłony. Nie w tym rzecz, że nie chcę dać im tej szansy, lecz zwielokrotniły się tłumy. Nie zaniedbując Sai, którego uchwyciliście, uczyńcie Go w pełni swoim, bo raz straciwszy, nie zdołacie dostąpić czczenia Jego stóp. Nie rujnujcie się ufając słowom innych ludzi.. Cały czas to mówiłem. Jeśli dacie się oszukać innym, daremne będzie później bicie głową w mur. Już wkrótce Parthi przejdzie potężną transformację. Na razie tłumię swoją wolę. Ponieważ ten hol nie wystarcza, buduję drugi. Ale nawet ten nie wystarczy. Potrzeba zadaszenia wielkiego jak niebo. Dotąd podróżowałem samochodem i samolotem. Odtąd tak nie będzie; sam będę latał przez niebo. (Zerwała się burza oklasków.) Wszyscy ludzie zobaczą to w tym samym czasie. Nic nie nadąża za mną; nikt nie zdoła. Nikt nie może oszukać Swamiego. Jeśli to zrobią, zginą z głowami roztrzaskanymi na kawałki. Wszyscy są moi. Jeśli prosisz: ‘Błąd służącego zostaje wybaczony po oddaniu honorów,’ ja powiadam: ‘Drogi! Oto ochrona!’ Dziś was ciągle ostrzegam. Nie miejcie później żalu, że was nie uprzedzałem.
Boga nazwano ‘złodziejem ćitty’ [Ćittaćora]. Oznacza to, że jeśli ktoś nie posłucha moich poleceń, poklepię go i obudzę, otworzę mu oczy, sprawdzę go i zwrócę mu ćittę (umysł, świadomość). Jakże słodki jest zwrot ‘Złodziej Ćitty.’ Nasza miejscowość stanie się Mathurapuri, które jest miastem słodkim dzięki czynom Kriszny. Tak się niewątpliwie stanie. Cokolwiek robię, niezawodnie kończy się powodzeniem. Na pewno to zobaczycie. (Oklaski sięgały nieba.) Nikt nie może mnie powstrzymać. Usidlić może mnie tylko miłość. Kładę ten beton (fundament) po to, abyście jutro nie użalali się że Swami nie powiedział wam, że was nie ostrzegł. Ale nawet jeśli wszystko to zapomnicie, zdumiewająco wielkie zadania zostaną zrealizowane. Moja wola działa niczym wystrzał – huk następuje po kuli. Nie wypuszczajcie stóp, których się trzymaliście; uchwyćcie Boga, Najwyższą Istotę, czystym umysłem. Ja was nie porzucę. Wy także nie możecie mnie opuścić. (Oklaski zerwały się na podobieństwo burzy piaskowej.) Serce Najwyższej Istoty jest jak masło. Jej miłość nigdy się nie zmienia, nigdy nie twardnieje.” Gdy Swami skończył, ogarnęła nas i pochłonęła fala przypływu oceanu szczęścia. Serca nam stopniały i z oczu popłynęły łzy.
Błogosławionaś Ty, Iśwarammo!
Jakkolwiek głośno nie wołamy „Błogosławionaś Ty, o Iśwarammo! Błogosławionaś Ty, o Iśwarammo!,” nie jest to wystarczające. Żadne opisy w rodzaju ‘Czcigodna Matka! Święta Matka! Pobożna Matka!’ nie mogą oddać jej sprawiedliwości. Jest ona Czcigodną Matką, która urodziła samego Boga. Jest to ta Święta Matka, która dała wielbicielom samego Boga. Naszą pierwszą czynnością z rana, zaraz po przebudzeniu, jest śpiewanie dla niej pozdrowień: „Iśwaramba sutah Śriman! Purwa sandhja prawartate” (‘Synu Iśwarammy, o Wspaniały! Na wschodzie już świtać zaczyna’ – początek modlitwy Suprabhatam, którymi sławimy Ją i oddajemy Jej cześć). To Ona, pełna miłości Matka Iśwaramma, jest adresatką mów pochwalnych od wszystkich. Iśwara Amba (Amma) znaczy Matka Iśwary, Najwyższego Boga. Kiedy słyszy się lub widzi imię Iśwaramma, na pamięć przychodzi kojący księżyc. Zawsze śmiała się jak kwiat lotosu i mówiła serdecznie. Na czole Matki, niczym Słońce płonące czerwienią na nieboskłonie, jaśniała wielka szkarłatna kropka pomyślności. Spotykanych ludzi witała serdecznie i z uwagą dopytywała się o ich powodzenie. Tych, którzy mieli kłopoty, pocieszała i na miarę swoich możliwości udzielała im pomocy. Bardzo kochała dzieci. Podobnie jak nasz Pan Sai, ciągle żuła tambulam [betel, zwł. cierpkie jego liście], co sprawiało, że jej wargi jaśniały czerwienią. Nie, to nie ona naśladowała syna, lecz On imitował swoją matkę – jaka matka, taki Sai. Gdy słyszeliśmy, jak wołała naszego Sai: ‘Swami! ,’ ciarki nas przechodziły. Na widok swojego ukochanego syna, jej pełne miłości matczyne serce unosiło się jak ocean mleka patrzący na księżyc. Na jej lotosowej twarzy rozkwitały wtedy uderzające i pełne pokoju promienie dumy. W łagodnym sercu tej wielkiej pani domu tańczyło szczęście. Gdy ktoś choć trochę chwalił Swamiego, wystarczało to, by wydymała usta, robiła wielkie oczy i radowała się. Była szalenie skromną matką. Przykucnąwszy w kącie, jak kwiat pośród rozłogów dyni, zwykła siedzieć z opuszczoną głową. Była niezmiernie delikatna, a nade wszystko także nieśmiała. Nie było w niej ani joty egoizmu z racji bycia „Matką” jedynego Pana Wszechświata.
Kiedy Swami przebywał w starym Mandirze, Iśwaramma nie przychodziła nawet by się z Nim zobaczyć. Pan Sai sam składał krótkie wizyty matce i innym członkom rodziny. Po Jego przeniesieniu się do Prasanthi Nilayam, odwiedzała Go prawie codziennie. Swami zwykł zwracać się do tej wielkiej gospodyni domowej per „Griham Ammaji” (matka lub pani domu). Warto było posłuchać rozmowy szlachetnej Matki i Jej ukochanego syna, gdy się spotykali. Zaraz, gdy weszła na górę i usiadła w pobliżu Swamiego, On pytał: „Co się stało? Co słychać? Czy przechodziłaś się po okolicy? Czy przywitałaś się ze wszystkimi?” A ona odpowiadała: „Ech! Nie mam dość własnej roboty, by chodzić po wsi? No dobrze; niech będzie. Ta Meenamma, jak się zdaje, nie ma żadnego sari. Swami! Daj jej jedno!” Gdy Swami zauważał: „Mówiłaś, że nigdzie nie chodziłaś. Skąd więc to wiesz?,” ona śmiała się głośno i odpowiadała: „Chodziłam? Nie, nie chodziłam. Kiedy tutaj szłam, ona sama podeszła do mnie i powiedziała mi, że ...” i szczegółowo relacjonowała wszystkie radości, smutki i wydarzenia. Z zachwytem oglądało się tę scenę, w której Swami śmiał się, słuchał Jej cierpliwie i odpowiadał. Pewnego razu przynieśliśmy ze sobą rozmaite mechaniczne zabawki nakręcane kluczem. Po nakręceniu lalki małp dawały sygnał odjazdu, pociąg ruszał, pajac fikał koziołka, krokodyle pędziły z szeroko otwartymi paszczami a kilka lalek wykonywało parę tanecznych kroków. Pan Sai, jak małe dziecko, naciągał zwijane sprężyny wszystkich zabawek i puszczał je tak, że się zderzały i przewracały, co wywoływało wybuchy śmiechu matki. Ale jak tylko powiedziała: „Jakie są ładne, Swami! Ciekawe jak robią te zabawki! Niech będzie. Rzuć mi tę lalkę-małpkę. Dam ją wnukowi,” Swami szybko przygarniał wszystkie zabawki do siebie i odpowiadał nadąsany: „Ammo! Co za chciwość! Dlatego nie należy niczego pokazywać.” Podejmowała wyzwanie odpłacając Mu pięknym za nadobne: „Co to! Jesteś małym dzieckiem? Co z nimi zrobisz?” I ostentacyjnie wynosiła je.
Przy innej okazji na stole leżały stosy sari. Po jakimś czasie pogaduszek Iśwaramma spytała: „Swami! Dla kogo mają być te sari?” „To na służbę Narajana (rozdawanie biednym)” – odpowiedział Swami. „Dobrze wyglądają. Tak, koniecznie je rozdaj, ale rzuć mi kilka sztuk” – powiedziała sztubacko. Swami szczegółowo dopytywał się: „Po co ci one? Nie dosyć już masz? Jesteś sknera i nie będziesz ich nosić. Dlaczego nie założysz ładnego sari? Co zamierzasz zrobić? Chcesz je wszystkie trzymać w kredensie?” Ona skarżyła się wyrzucając Mu: „Ach! Co za wspaniałe sari mi dałeś!” Swami naśladował jej wyraz twarzy i dalej z nią się droczył: „Tym kobietom ze wsi nigdy nie dosyć, niezależnie ile im dać! Żadnego zadowolenia!” Gdy w ten sposób się kłócili, przypominała się nam Jaśoda z Kriszną. W dniu urodzin Swamiego wszystkie kobiety zostały obdarowane sari. Jeśli chodzi o to ucieleśnienie Macierzyństwa, nie ma potrzeby mówić o niej osobno. Rozmyślnie kładąc przed nią kilka sari skromniejszego gatunku, Swami mówił od niechcenia: „Weź którą chcesz.” Brała dwie sztuki i odrzucała na pewną odległość mówiąc: „Och! Abbo! Ale piękne sari mi dałeś! Coś takiego! Zatrzymaj je dla siebie, Swami! Nie chcę żadnego!” Z kwaśną miną i zadzierając nos szykowała się do wstania. Swami powstrzymywał ją, sadzał i stwierdzał: „Abba! Po co tak się złościć? Zapomnij o tym. Popatrz na te!” I kładł przed nią kilka pięknych sari o złotych obszyciach z gatunku Kanchi. Ona zauważała: „Ach! To jest dobre. Kryjąc je przede mną chciałeś zakpić ze mnie, tak?” Z dwoma sari pod pachą i delikatnym uśmiechem na twarzy, schodziła po schodach i kierowała się do domu. Swami jeszcze wołał za Nią: „Hejże! Prosiłem, by wybrała jedno, a ona zabrała oba!” Ona jednak szła dalej spokojnie, jak gdyby nic nie słyszała. Ta wielka Matka niezmiennie nosiła ornament uśmiechu.
Przyjrzyjmy się teraz, jakiego rodzaju więzy uczucia miała ta Matka. Nie były to zwykłe więzy urodzenia Go, więzy krwi. Takie pokrewieństwo to związek wielu wcieleń, święte powiązania na przestrzeni wieków. Kiedy liczba wielbicieli wzrosła, Matka zaczęła trząść się ze strachu. Czy wszyscy okażą się dobrymi ludźmi? Wraz z tymi, co kochają, zjawią się też tacy, co nienawidzą. Jak Swami mawia: „Zawsze będzie z jednej strony sprawa Ramy, a z drugiej – Rawany.” Dlatego to, jak boleśnie cierpiało serce Matki, która Go urodziła, może zrozumieć tylko inna matka. Ileż to podstępów uknuto, by skończyć z Kriszną? Iluż demonów próbowało zabić Ramę? Ileż w tych sytuacjach łez wylały Dewaki Dewi i Kauśalja Dewi? Podobnie znany jest epizod podania zatrutych vad (rodzaj smacznego ciastka) Swamiemu w Jego dzieciństwie. Czy brakuje niegodziwych osób chcących zranić lub znieważyć Swamiego? Tak więc, ta matka ma wiele powodów, by się niepokoić. Z drugiej strony, nasz Sai Rama to Bóg Bogów. Czy istnieje cokolwiek, o czym On nie wie? Przybył właśnie po to, by ukarać niegodziwców, by skierować ich na ścieżkę prawości. Skoro postanowił ich zreformować, musi wśród nich działać. Przerażona widokiem jej ukochanego Syna śpieszącego niczym strzała wmieszać się w morze wielbicieli, wzywała na pomoc osoby towarzyszące Swamiemu. Dygocąc jak zraniona sarna błagała drżącym głosem: „Appa [ojcze]! Proszę, bądź przy Nim! Uważaj na niego, appa! Nie odchodź od Niego, nie zostawiaj Go samego.” Po powrocie Swamiego niepewnie prosiła dławiącym się głosem: „Swami! Jest tu tak wiele ludzi. Bądź ostrożny, Swami! Wchodzisz w tłumy. Proszę, nie rób tego.” Swami śmiejąc się serdecznie odpowiadał: „Skąd ten strach? Leczyć należy tylko chorą część. Nikt nie może mi nic zrobić.” Gdy Swami dodawał jej otuchy i by napełnić ją uczuciem nieustraszoności trzymał obie jej ręce w swoich, łzy zbierały się nam w oczach. Wyłaniając się z tłumu i kierując do nas jako ‘Widźaja [Zwycięzca] Sai’, zwykł mówić do niej dumnie i wielkopańsko: „Wiesz co tam się wydarzyło? Zobaczywszy mnie, stali się moimi sługami, jak węże, którym powyrywano kły.” Mimo to w głębi Jej serca dalej żywiła obawy.
Kiedy pewnego razu zebraliśmy się wokół Swamiego, Śri Rama Sarma spytał: „Swami! Czy Twoje przyjście nastąpiło przez zapłodnienie, czy przez wstąpienie?” Wskazując na ucieleśnienie Macierzyństwa, Matkę która siedziała przed Nim, powiedział: „Powiedz im, co się zdarzyło po tym, jak twoja teściowa ostrzegła cię.” Ona opowiedziała: „Teściowej we śnie ukazał się Satjanarajana Swami i zapowiedział: ‘Może zdarzyć się jakiś cud. Nie bój(cie) się.’ Później, gdy czerpałam wodę ze studni, zobaczyłam błękitną, promienną kulę światła. Potoczyła się w moją stronę. Potem zemdlałam. Uświadomiłam sobie, że wstąpiła we mnie.” Zatem, przyjście Swamiego jest wstąpieniem. Tych szalejących płomieni miłości, kryjących się za miłością i uczuciami Matki, nie jest w stanie wyrazić nawet Hari, Hara, Brahma ani inni.
W przeddzień wyjazdu do Afryki Swami spojrzał na Matkę i spytał: „Co chcesz, bym ci przywiózł z Afryki?” Jeszcze kiedy odpowiadała: „Swami! Podobno tam jest bardzo tanie złoto,” Swami roześmiał się i rzekł: „Kto opowiada ci takie rzeczy? Niech będzie. Dam ci cegłę ze złota. Zawieś ją na szyi jeśli chcesz!” Ona serdecznie się uśmiała mówiąc: „Jedź bezpiecznie i wracaj! To wystarczy!” Pan Sai przyjął jej błogosławieństwa. Mówi się: ‘Nawet nawab [dawny gubernator prowincji] Delhi jest tylko synem dla matki.” Podobnie Swami, mimo że wszechwiedzący i że jest światowym przywódcą, dla tej Matki jest tylko synem.
Wszyscy pojechaliśmy na Światową Konferencję do Bombaju. Gdy planowaliśmy pójście na zakupy, pojawił się Swami. Niektórzy z nas usiedli wokół Awwagaru, Matki Swamiego, i rozmawiali. Jest ona właściwą matką dla Syna takiego jak On. Samym spojrzeniem rozbawiała wszystkich udając, że nie ma pojęcia na określony temat, a była wyjątkowo utalentowana. Swami zauważył: „Dlaczego? Dlaczego nie poszliście? Nie macie nic do załatwienia w Bombaju, na przykład zakupów?” Przyjmując wyraz wyrzutu, bez wypowiedzenia słowa, po prostu wykrzywiła usta sygnalizując odpowiedź: „Gdybym tylko miała pieniądze.” Zaraz jak Swami spytał: „Co ci jest? Na kogo jesteś zła?,” natychmiast odparła: „Tylko na ciebie! Nie wytrząsnąłeś rąk, nieprawdaż?”, co znaczyło ‘nie dałeś mi pieniędzy.’ Swami pośpiesznie potrząsnął rękami. Gdy wszyscy wybuchli śmiechem, ona rzekła: „Och! Nic nie wypadło!” Swami dalej się z nią droczył: „Ach, w tym rzecz! Jeśli o to chodzi, w ogóle nie mam kieszeni.” Odwróciła od Niego twarz mówiąc: „Niech będzie! Po powrocie, gdy wszyscy będą pytać co przywiozłam, a ja powiem, że ani jednej rzeczy, hańba spadnie tylko na Ciebie.” Ale Swami ani trochę nie stracił rezonu. „Czy to wszystko? Tylu ludzi mówi o mnie rozmaite rzeczy. Myślisz, że się tego boję?” – powiedział i zamierzał odejść. Ona szybko złapała Go za rękę i rzekła błagalnie: „Daj mi zanim odejdziesz, Swami!” On odparł: „Aha! Zmiana frontu.” Nie ma potrzeby wspominać, że spełnił jej życzenie.
Kiedy tych dwoje zacznie się sprzeczać albo rozprawiać o czymś, trzeba to oglądać i radośnie przeżywać. Czy może kiedykolwiek czegoś zabraknąć Sai, Bogini Powodzenia, wyposażonemu w osiem rodzajów bogactwa?
Awwagaru kochała dzieci. Gdy przygotowywano program dla dzieci, zjawiała się wcześniej niż ktokolwiek inny. Podczas tańca, gdy dzieci z zapałem podskakiwały, ona ciągle robiła uwagi: „Patrz na ten warkocz, Swami! Ajjo! Widzisz, Swami, jak wykrzywia usta! Patrz, Swami, jak ten brzuch się trzęsie!” Swami zwykle odpowiadał: „Sza! Sza! Bądź cicho! Zły urok na nich padnie!” Sądzicie, że uspokoiła się? Zwracała się do wszystkich innych i hałaśliwie komentowała: „Patrzcie tam! Jak ona przewraca oczami! Abbo! Nosi głowę jak wielka tancerka.” Nawet po reprymendzie: „Robisz wielkie zamieszanie, bądź bezwzględnie cicho,” nie zwracała na to uwagi i, rozbawiając wszystkich, wciągając wszystkich, sama się świetnie bawiła.
Podczas uroczystości urodzin Sai Iśwaramma szła u Jego boku nosząc na sobie wielkie sari ze złotymi obszyciami brzegów i mając wargi czerwone od tambulam. Tysiące rąk i oczu radośnie oddawało jej cześć. Czy to tylko matka naszego Wiśwambhary [’Podtrzymującego Świat’] Sai? To Matka całego tego wszechświata. Dnia 6 maja 1972 r. ta doskonała matka, nasza czcigodna Matka połączyła się z lotosowymi stopami Swamiego. Odbywały się wtedy zajęcia letniej szkoły w Brindawanie. Uczestniczyło w nich setki wielbicieli. Kiedy jak zwykle o ósmej godzinie wstępowaliśmy do Brindawanu, usłyszeliśmy tę piorunującą wieść. Przez minutę staliśmy porażeni. Jeszcze poprzedniego wieczora, gdy siedziała na stopniach werandy, przed odejściem oddawaliśmy pokłony jej stopom. Wspominając jak dobrym zdrowiem się cieszyła, trudno było nam wierzyć, gdy ktoś mówił: „Ajjo! Pół godziny temu piła kawę i pozdrawiała wszystkich. W kilka minut ... – jak mogło się coś takiego zdarzyć?” Dowiedzieliśmy się, że zabrano ją do Parthi. Złożywszy ręce, oddaliśmy jej honory ze słowami: „Błogosławionaś Ty, o Iśwarammo!” Potem poszliśmy na zajęcia. Pojawił się problem jak mam się zachować wobec Swamiego, jak Go przywitać? Zaśmiałam się z własnego szaleństwa. Jest On Matką Matek! To Pierwotna Matka! Czy może mieć przywiązania? Maja wtedy na mnie zagrała swoją rolę. Gdy jeszcze nie otrząsnęłam się z tych wątpliwości, przede mną przeszła młoda, czarująca, piękna postać przystojnego Pana Sai o ustach czerwonych od tambulam. Przypomniało mi to, że jest On praktycznym ucieleśnieniem sukhaduhkhasamanasja (tym, dla którego radość i smutek są tym samym). Później, mówiąc o tej Wielkiej Matce, Swami wspomniał: „Skończyła kąpiel o siódmej rano. Usiadła na werandzie pijąc kawę. Następnie, gdy szła w kierunku łazienki, zawołała: ‘Swami! Swami!’ Odpowiedziałem: ‘Idę, idę.’ Właśnie wtedy poszedłem się wykąpać. Przybiegła Venkamma. Pośpieszyłem na dół po schodach. Woda kapała mi z włosów. Nawet nie zapiąłem dobrze guzików. Prawą ręką, ręką abhaji [gestu nieustraszoności], zmaterializowałem wibhuti, nałożyłem je na Jej czoło, rozmazałem po całym ciele, pocieszyłem obecnych tam ludzi i odszedłem. Jej wołanie mnie i moje przyjście do niej są dowodem jej dobroci. Chociaż wokół siebie w tej ostatniej minucie miała wielu ludzi, pamiętała Swamiego. Pamiętanie Swamiego w takim czasie zdarza się tylko w bardzo nielicznych przypadkach. Każdy powinien dążyć tylko do tego. W tamtych chwilach przy jej boku była jej córka Venkamma i wnuczka Sailaja. Lecz jej wołanie ‘Swami!’ i zakończenie życia z tym wezwaniem do mnie są dowodem Jej pobożności i czystości.” Gdy wszyscy łkali, On pocieszał nas słowami: „Czemu płaczecie? Każdy musi odejść któregoś dnia. To było bardzo dobre zakończenie [życia].” Sprowadził tam samochód, przykrył jej ciało kwiatami i z właściwymi honorami posłał je do Parthi.
Po tych wydarzeniach przypomniała mi się pewna drobna sprawa. W dniach, kiedy powstało Prasanthi Nilayam, Iśwaramma zwykła sugerować mojej matce, mojej starszej siostrze lub innej starszej osobie: „Amma! Proszę, spróbuj przekonać Swamiego, by się ożenił. Kto o Niego zadba, gdy odejdę? Jeśli tak zostanie, co jutro z Nim będzie?” Wyrażając szacunek dla Jej matczynej miłości, Jej niewinności i Jej uczucia dla Syna, próbowaliśmy przekonywać Ją mówiąc: „On jest Bogiem. Czy Najwyższa Istota, która rządzi całym wszechświatem, potrzebuje towarzyszki? Zatem, proszę się tym nie martwić.” Chociaż w takiej chwili mówiła ‘Tak,’ gdzieś w głębi niej pozostawał niepokój. Ale, z upływem czasu, przeżywszy mnóstwo szczególnych rozrywek i objawień Pana Sai, nabrała głębokiej ufności oraz odwagi i przestała prosić o takie rzeczy czy mówić o nich. Ku pamięci tej drogiej Matki, Matki Wszechświata, tego skarbu miłości do dzieci, dzień 6-ty maja nosi nazwę „Dnia Iśwarammy”. Obchodzimy ten dzień na całym świecie jako święto dzieci. Na znak Jej miłości do dzieci jedną ze szkół nazwano Jej imieniem: „Easwaramma High School.” Ta Matka, Matka Pana Sai, zawsze żarliwie pragnęła, by chłopcy i dziewczęta właściwie się rozwijali i dobrze uczyli, by ich uzdolnienia mogły się przejawić, a wiedza z nich promieniała. Tysiące głosów czci tę pobożną Matkę wzywając: „Dhanja ho [O Pomyślna]! Iśwarammo! Matko Architekta Wszechświata, Iśwarammo!”
[2003.03.16]
Wspaniałość Urodzin
Dzień 23 listopada 1957 r. jest pomyślny, święty i uroczysty. Za pozwoleniem Pana Sai Śmt. Choudary, Śmt. Kasturi, Śmt. Suseela Reddy, Madugu Parvathiamma, Sarala, ja i inni z trupą muzyków poszliśmy do starego Mandiram, oddaliśmy tam cześć Gandze i, zabierając ze sobą w srebrnym dzbanie świętą wodę ze studni, poszliśmy do domu Grihamammaji [Iśwarammy], by z właściwymi honorami zaprosić czcigodną parę, ofiarować czerwony kurkumowy puder i zaprowadzić ich do Nilayam.
Grano pomyślną muzykę. Imperator Sai, Ucieleśnienie Macierzyńskiej miłości w otoczeniu grupy wielbicieli przybył do pawilonu wybranego na miejsce spotkania. Tysiące oczu i rąk witało Go niezliczonymi pozdrowieniami i wyrazami czci. Fryzura Swamiego zmieniła się teraz nieco. Skróciwszy przedziałek, uczesał włosy tak, że tworzyły koło. Jego włosy, gęste i lśniące, jaśniały jak leśna gęstwina i unosiły się niczym gumowa piłka. Tysiące par oczu wpatrywało się w Jego lotosową twarz. Koneserzy piękna byli oczarowani. Czy Imperator Parthi potrzebuje się stroić?
Jego obfite włosy są Jego ozdobą, nieprawdaż? Podium udekorowano różnorodnymi wzorami z kwiatów. Słodka muzyka z blaszanych trąbek wypełniała powietrze. Atmosferę uświęcały bhadźany i taniec Bogini, radosnej Lakszmi. Wtedy czcigodni rodzice, którzy przynieśli światu awatara, którzy podarowali Boga wielbicielom całego świata, weszli na podium i obmyli Stopy niszczyciela ziemskich więzów i grzechów, Lotosowe Stopy królewicza, wodą Gangi oraz wodą różaną, przystroili je szkarłatnym i kurkumowym pudrem i oddali cześć z ofiarą kwiatów.
Gdy Śri Venkappa garu [ś.p.] i Śmt. Iśwaramma oddawali Mu cześć, Swami, życzliwy Imperator Parthi schylił się i uniósł swoją jedwabną szatę okazując skromność i posłuszeństwo wobec rodziców. Potem, zamoczywszy kwiat w oliwie i dwukrotnie skropiwszy Mu głowę, wtarli oliwę. Rozległy się okrzyki „Dźej, dźej” zdające się sięgać nieba. Tej parze Stóp, niedostępnej nawet dla Hari [Wisznu], Hary [Śiwy] i Brahmy, oddało cześć także pięć innych par, a ich namaszczanie Jego głowy stanowi niezwykle rzadką złotą okazję godną zachowania w pamięci na zawsze. Wykazując się umiejętnością gry na skrzypcach, Śri Chowdayya garu wydobywał dźwięki naśladujące wybuchy dziecięcego śmiechu i płaczu. Później, gdy Pan Sai wrócił po swojej kąpieli z nacieraniem olejkami, udzielił nam radosnego darśanu.
Wieczorem, Swami zasiadł ładnie na huśtawce, jak młodociany pasterz. Podaliśmy Mu potrawy specjalnie przygotowane dla Niego, ale On, jak niegrzeczny chłopiec, zawinął je w chusteczkę i odłożył na bok. Zebrani, widząc te dziwne postępki, wybuchli śmiechem. Być może matka Radha poprosiła o poczęstunek! Może Satjabhama zapragnęła czegoś! A może chciała je matka Rukmini! Mógł to odłożyć dla jakiejś kobiety! Tymczasem, poprosiwszy o szklankę mleka, popił odrobinę. Dziw nad dziwy! Być może wspomniał wiek dwapara! Może usłyszał pełne miłości naleganie matki Jaśody! Być może pobudziła Go pamięć dzbanów mleczarek! Kto zna naturę igraszek Sai Kriszny?
Ostatnio Swami pisywał listy do mojego syna, który umie mówić w języku telugu, ale nie potrafi pisać. Ponieważ mieszkał w Madrasie, nauczył się języka hindi i tamilskiego. Swami pisywał do niego w języku telugu ale używając znaków alfabetu łacińskiego. Ileż cierpliwości! Ileż życzliwości! Niesamowite. Wzbudzając w dzieciach entuzjazm, zasiewając ziarna oddania od najwcześniejszych lat, pouczał ich, by szanowali rodziców i starszych! Niezależnie ile byśmy o Nim nie opowiadali, nie zdołamy wyczerpać Jego szczególnych cech. Wykraczają poza słowa, poza opisy!
Choroba Swamiego
29-go czerwca 1963 r. lewa strona ciała Swamiego uległa paraliżowi i przez pięć dni przechodził piekielne męki. Obiecał, że w dniu Gurupurnimy niezawodnie udzieli nam darśanu. Powiedział to na długo przed swoją chorobą. Zna On przeszłe, obecne i przyszłe przebiegi zdarzeń. Cierpienia Swamiego były naprawdę straszne. Gdy sprowadzano Go z piętra na dół do holu po tych wąskich schodach, nogi trzeba było Mu przesuwać i przy każdym kroku musiał być podtrzymywany.
Przejście przez drzwi, nawet przy pomocy czterech wielbicieli, było niezwykle trudnym zadaniem. Głowę miał owiniętą kawałkiem materiału. Ze zwieszoną głową i pochylonym, wykrzywionym ciałem wyglądał jak stuletni staruszek. Gdy zbliżył się do nas na drżących nogach, wybuchliśmy płaczem. Z wielką trudnością posadzono go na fotelu z poduszkami rozmieszczonymi wokół Jego ciała. Głowy nie mógł utrzymać prosto. Lewą nogę i rękę ktoś musiał ustawić. Nawet w snach nie wyobrażaliśmy sobie, że zobaczymy Swamiego w tak strasznym stanie. Gdy Swami zauważył cierpienie wielbicieli, Jego serce też zmiękło i oczami przekazał swój ból. Łamiącym się głosem powiedział coś do Kasturiego, który wyjaśnił: „Nie bójcie się! Nie jest to choroba, która dotknęła Swamiego. Wziął On na siebie chorobę pewnego wielbiciela. Swami mówi, że nie powinniście płakać.” Ciężko było nam znieść widok złamanego Swamiego, niezdolnego mówić. Gestem poprosił o wodę. Serca nam pękały, gdy Swami pił rozlewając wodę z obu stron. Ponieważ zawsze miał urocze ciało, niczym drugiego Manmathy, Boga Miłości, ciało rozbiegane jak jeleń, dziś chwiało się ze słabości, serca rozpadały się nam na kawałki. Byliśmy pogrążeni w morzu smutku. Zamoczywszy prawą rękę w szklance wody, niewielką jej ilością spryskał lewą stronę swojego ciała. Wszyscy, ze łzami obficie płynącymi po policzkach, przyglądali się temu w zdumieniu. Pan zaczął prawą rękę pocierać delikatnie lewą rękę na całej jej długości. Następnie raz potrząsnął nią. To było wszystko, co zrobił. Ręka i palce, które były sztywne przez minione osiem dni, rozluźniły się. Podobnie, gdy pokropił odrobiną wody lewą nogę i delikatnie przesunął po niej ręką, ona też się rozluźniła. W jednej chwili wszystkie wykrzywienia wyprostowały się. Tłum wielbicieli tańczył i skakał z radości. Niczym grzmoty rozległy się okrzyki „Hura!, Dźej Bhagawan Śri Sathya Sai Baba!” Gdy Sai, Paridźata [‘Zrodzony dla’] wielbicieli, podniósł ręce błogosławiąc nas, polały się niepohamowane łzy szczęścia. Z ust, dotąd wykrzywionych i mówiących z jąkaniem, nagle popłynęły do naszych uszu melodyjne i wyraźne słowa „Ucieleśnienia miłości!” Z radości szaleliśmy wpatrzeni w Jego lotosową twarz. Słowa wypływały z Jego gardła jak święte wody Gangi. Lekarze, którzy cały czas przyglądali się wszystkiemu, teraz stali jak porażeni i bez życia. Bogini Szczęścia tańczyła żwawo.
„Mówi się: ‘Dla tych, co nie mają ochrony, sam Bóg jest ochroną.’ Cierpiał wielbiciel, który nie miał nikogo, kogo mógłby nazwać swoim. Przejąłem to na siebie. Uśmierzyłem jego cierpienia. Ale prawdziwa przyczyna kryje się w historii nawiązującej do puran. Trzymałem to w tajemnicy przez trzydzieści osiem lat, a teraz ujawniam. W treta judze maharszi Bharadwadźa zamierzał przeprowadzić jadźnię. Pragnął, żeby uroczystościom przewodniczyła Parwati, więc udał się na Kajlas, by Ją do tego nakłonić. Tam Śiwa i Śakti (Parwati) rywalizowali w tańcu: przegra ten, kto pierwszy straci siły. Parwati, pochłonięta radosną tandawą (tańcem), przez osiem dni nie zauważała przybycia mędrca, ani nie słuchała jego usilnych próśb, chociaż Śiwa powiedział Jej o jego obecności. Mędrzec rozgniewał się i powiedział: „Znieważyłaś mnie!” i odwrócił się. W tej samej chwili jego ręka i noga uległy paraliżowi. Nie mógł też mówić, ale wyzdrowiał, gdy Śiwa skropił go wodą ze swojego naczynia (Kamadalu). W tej sytuacji Śakti ulitowała się nad nim i przyznała, że w swoim zapamiętaniu tańcem, nie zauważyła go. Obiecała, że oboje będą uczestniczyć w jadźni. Ponadto złożyła mu przyrzeczenie, że w kali judze urodzą się jako trzech awatarów w jego linii rodowej. Śirdi Sai Baba, urodzony w gotrze [pokoleniu] Bharadwadźy, był inkarnacją Śakti. Tłumaczy to znany fakt porywczości tego awatara. Ponieważ była to sama Śakti, nikt zbyt wiele nie wiedział o tym awatarze. Kolejną inkarnacją w tej samej gotrze jest ta postać – Sathya Sai, prawdziwa forma Śiwa-Śakti, Gowri Śankary. Ten, który ma jeszcze przyjść, będzie formą Śiwy, awatarem Premą Sai [w innych relacjach donoszono, że Swami powiedział wtedy, że Prema Sai będzie ucieleśnieniem Śakti, Śirdi Sai zaś był awatarem Śiwy – dop. tłum.]. Później Śiwa dodał: ‘Kiedy urodzimy się razem w twojej linii, Śakti – lewa strona tego ciała, dlatego że z powodu jej obojętności cierpiałeś przez osiem dni, doświadczy takiego samego cierpienia. Po ośmiu dniach Śiwa (prawa strona tego ciała) skropi lewą stronę świętą wodą i całkowicie wyleczy chorobę.’ [Obecnie jesteśmy] po zakończeniu jadźni w tym imieniu, a przed rozpoczęciem drugiej (pamiętacie, że w ubiegłym roku odprawiliśmy Rudrajdźnię [jadźnię Rudry czyli Śiwy]). Podczas tej Daśary przeprowadzimy jadźnię Kriszny. Dlatego tydzień wcześniej powiedziałem wam, że nie będzie żadnego darśanu. Wszystko przebiegło zgodnie z tamtym przyrzeczeniem. Nie możecie zrozumieć Moich spraw. I nie podejmujcie daremnych prób zrozumienia. Przyglądajcie się i radujcie. Oswójcie się z tym.”
„Dziś jest święto Gurupurnima, dla nas naprawdę zachwycająca purnima, pełnia księżyca. Cieszcie się nią i czerpcie szczęście.” Pobłogosławiwszy nas tymi słowami i odebrawszy arati, ofiarę z paleniem kamfory, Swami, ku naszemu zachwytowi, jednym susem, niczym młody jeleń, wbiegł po schodach na górę. Chociaż jest inkarnacją Boga, On też nie mógł uniknąć cierpienia. „Lepiej, zamiast nazywać cierpieniem, potraktować to jako spełnienie obietnic” – oświadczył Swami. Sama myśl o wielkiej tajemnicy kryjącej się za tym wydarzeniem przyprawia nasze ciało o dreszcze. „Swadhjaja Saptaha Jadźńa,” tygodniowa ofiara recytowania Wed, odbyła się bez żadnych przeszkód, zgodnie z wolą Swamiego.
Odejście Śri Ratnakaram Pedavenkamaraju
Śri Ratnakaram Pedavenkamaraju, który zajmuje wybitne miejsce jako Ojciec zstąpienia Swamiego, dołączył do swoich w Wajkuncie, niebie Wisznu, w poniedziałek dnia 4 listopada 1963 r. o godz. 10:15 rano. Pan Sai przygotował dla niego grobowiec. W obecności tysięcy wielbicieli wyśpiewujących imiona Boga, złożono ciało na miejscu pochówku i odprawiono sakramenty. Swami pożegnał go z górnej komnaty udzielając swoich błogosławieństw. Ten pobożny człowiek, który już więcej się nie urodzi, miał spokojny temperament i bezpretensjonalne usposobienie. Widywaliśmy go przez minione 18 lat. Nie było w nim ani joty zarozumiałości czy arogancji z racji bycia ojcem takiego awatara jak Swami. Zwykle zwracaliśmy się do niego przez ‘Dziadku.’ Mandir odwiedzał tylko okazjonalnie. Wypytywał o nasze potrzeby i udzielał niezbędnej pomocy. Po jego odejściu liczni wielbiciele przesłali Swamiemu wyrazy współczucia. Wszystkim im Swami odpowiedział tak:
„Wielu przesłało kondolencje z życzeniem, by jego dusza spoczywała w pokoju. Tak się postępuje w tym świecie. Mnie jednak wydało się to nienaturalne, gdyż naturalną koleją rzeczy jest opuszczenie ciała z chwilą zakończenia okresu życia. Narodziny i śmierć są sprawami powszednimi. Umiera się po to, by więcej nie umierać. Tak jak ubranie jest dla ciała, ciało jest dla ucieleśnionej duszy. Związek z ciałem jest nietrwały. Relacje z duszą są wieczne i prawdziwe. A, z drugiej strony, opłakiwanie i niezdolność rozpoznania rzeczywistości jest frustrująca i przygnębiająca. Mówienie ‘niech jego dusza spoczywa w pokoju’ jeszcze bardziej zdumiewa. Jak można obdarzyć duszę pokojem, gdy pokój jest sama jej naturą? Jakież trzeba mieć zasługi w tym świecie, by odejść bez konieczności czyjejkolwiek pomocy! W dniu, gdy nazwano go ojcem Tej Osoby, gdy Tę Osobę nazwano jego synem – w tymże dniu jego życie stało się błogosławione. Dlatego przestańcie wylewać żale nad upadhi [przebraniem] – nośnikiem życia – już przecież porzuconym i nauczcie się myśleć o Umapati [Panu Umy czyli Śiwie] w czasie opuszczania upadhi.” W taki sposób pouczał rzesze wielbicieli.
Podróż Swamiego do Afryki (1969)
Po dwóch tygodniach tournée po Afryce [od 30 czerwca 1969 r.] Swami wrócił jako Widźaja [Zwycięzca] Sai i w Brindawanie był witany z wielkimi honorami. Spieszno Mu było opowiedzieć nam o przebiegu podróży. Wszyscy zgromadziliśmy się wokół Niego, jak dzieci spragnione słuchania bajki opowiadanej przez mamę.
Swami rozpoczął: „Gdy przylecieliśmy do Nairobi [stolicy Kenii], na darśan czekało setki ludzi. Wielką ciężarówkę przystrojono kwiatami jak palankin i przy akompaniamencie muzyki zawieziono mnie na otwarte przestrzenie. Była tam pięknie udekorowana scena. Jak tylko usiadłem, zaczęto nalegać, abym do nich przemówił. Nigdzie nie było widać Kasturiego, więc przywołałem urzędnika z lotniska, który stał blisko mnie i spytałem jakimi językami mówi. Odpowiedział: ‘Znam malajalam, tamilski i angielski.’ Powiedziałem mu, że będę mówił po tamilsku, a on będzie tłumaczył na angielski. Mówiłem przez godzinę. Ich radość nie miała granic. Trasa mojej wizyty była kwiecista z górami kwiatów, a na każdym kroku wzdłuż drogi poustawiano rozmaite symbole powitania: łuki, słupy, lampy elektryczne itd. Nie sposób ich wszystkich opisać. Jak dotąd nigdzie, nawet w Indiach, nie zgotowano mi tak wspaniałego przywitania. Najwyżsi rangą ministrowie osobiście grali na instrumentach muzycznych, przez całą drogę podrygując tanecznie i śpiewając badźany. Oglądając ich, przypominaliśmy sobie Gourangę i Tukarama. Tańczyli niepomni swoich ciał. Rzesze ludzi sprawiały wrażenie morza głów. Z Nairobi pojechaliśmy do Kampali [stolicy Ugandy]. Gdy zastanawiałem się ‘Kto tam będzie czekał o dwunastej w nocy?’, zobaczyłem tysiące wielbicieli śpiewających bhadźany. Wiecie jakie oni mają oddanie? Są czarni z wyglądu, ale mają bardzo czyste serca. Gdy z czystym sercem modlą się o deszcz, sam Waruna odpowiada.
Przywołałem ministra i spytałem ile ma dzieci. On odpowiedział: ‘Sto dwadzieścia. Trzydzieści pięć żon, a jedna z nich urodziła dwadzieścia dwoje dzieci.’ Prosił mnie, bym pobłogosławił go dalszymi dziećmi, dodając, że jest mało ludzi w tym kraju, więc potrzebują dużo dzieci. Nie nazywali mnie ‘Swami’ ani ‘Baba’, jak wy to robicie. Na klęczkach, z wielkim oddaniem i łzami płynącymi po twarzy, mówili całym sercem ‘Mój Panie!’ Rozważałem, jak najlepiej wszystkich ich zadowolić. Wziąłem wibhuti w rękę i dmuchnąłem na nie. To wystarczyło. Paczki wibhuti pojawiły się w ręce każdego. Byli zakłopotani, nie rozumiejąc skąd tak nagle wzięły się te paczki. Chcecie wiedzieć, jak brzmi ich język? Włóżcie kamienie do pustej puszki i potrząśnijcie. Brzmi tak (Swami zademonstrował ten dźwięk, a myśmy uśmiali się serdecznie). Mówiłem do nich w ich własnym języku. Tamte kobiety noszą sari o długości szesnastu jardów [ok. 15 m].
Z lotniska pojechaliśmy do wielkiego lasu. Zachwycały nas biegające dzikie zwierzęta. Tamte leśne plemiona budują swoje domy na drzewach. Nie sposób opisać ich bólu w przeddzień mojego wyjazdu. Siedzieli tam bez jedzenia i picia płacząc całymi godzinami. Naprawdę serce mnie bolało, gdy odchodziłem zostawiając ich.” Słuchaliśmy tego z zachwytem. Swami pokazał nam różne rodzaje instrumentów muzycznych, jakie dostał od nich w prezencie.
List od Swamiego
Ponieważ Swami utrzymywał z nami [rodziną autorki] bliskie stosunki i darzył nas tak wielkim uczuciem, niektórzy stawali się zazdrośni i, niekiedy za plecami, niekiedy wprost nam w twarz, mówili o nas pogardliwe i obelżywie. Nie mogąc tego znieść, pewnego razu przedłożyłam to uprzejmej uwadze Swamiego, a On napisał ładną odpowiedź. „Dusicie się tonąc w trywialnych domowych zmartwieniach. Pamiętajcie, że pod przykrywką niepokoju leży pokój. Wszystkie myśli i uczucia są przejściowe. Zrozumcie, co w życiu ma trwałą wartość. Pozwólcie zmartwieniom przychodzić i odchodzić. Niech nie wpływają na wasz wewnętrzny pokój. Jeśli potraficie utrzymać równowagę umysłu, wówczas spośród ćint (zmartwień) zrodzi się ćintamani (klejnot spełniający życzenia). Od dnia, kiedy zaczniecie włóczyć się jak człowiek obłąkany, ja też podążę za wami jak szalony, by dopilnować, żebyście zawsze znajdowali się w stanie błogości. Wkrótce udzielę wam przywileju darśanu, dotyku i rozmowy. Bądźcie szczęśliwi i tęsknijcie za zjednoczeniem z tą Adiśakti [Pierwotną Mocą Maji].
Wasza radość, Baba.”
Czasami podpisywał ‘Sai, mieszkaniec waszego serca, matka, która czule was wychowuje, matka, która jest w waszych oczach.’ Dawał nam tego rodzaju uczuciową pożywkę, słodką niczym miód. Jest to więcej, niż to co otrzymuje się od własnej matki.
Sai wybawca
Kiedyś teść Premy [siostry autorki] leżał na łożu śmierci. Wszystko wskazuje na to, że jego dusza zwróciła się do Premy i wielokrotnie błagała: „Proszę, daj mi swoje życie i zdobądź tym zasługi.” Ona jednak odparła: „Mam jeszcze małe dzieci. Gdy umrę, kto się nimi zaopiekuje? Dlatego, nie oddam ci życia.” Ale on nie poddawał się i ciągle nalegał. Później dowiedzieliśmy się, że to zmaganie się trwało przez trzy dni. Prema dostała wysokiej gorączki i leżała przykuta do łóżka. Trzeciego dnia, gdy słudzy Jamy, Boga Śmierci, wywlekali jej życie, wszechwspółczujący Sai, Bóg, dla wielbicieli delikatny jak kwiat paridźaty [drzewa o karmazynowych kwiatach], stanął przed nimi i powiedział surowo: „Wynoście się stąd. Natychmiast!” Uciekli drżąc ze strachu. Nie muszę dodawać, że teść Premy odszedł zaraz po tym wydarzeniu. Nasz Sai, sam oddech wielbicieli, którzy szukają w Nim ucieczki, dał Premie dar życia i pobłogosławił szczęściem jej rodzinę. Jest on tchnieniem życia wszystkiego we wszechświecie. Swami! To serce dałeś mi Ty. Pragnę je oddać Tobie, ucieleśnieniu wielkości. Mówiąc tak, powinniśmy zdawać sobie sprawę z tego, że naszym obowiązkiem jest trzymać miłością przepełnione serca u Jego Lotosowych Stóp. [...]
Mój ojciec miewał ostre bóle żołądka. Kiedy dostawał bólów, zwykł wymiotować, gdyż miał problemy z trawieniem. Pewnego razu jego stan był wyjątkowo poważny. Bardzo osłabł, tak że nie mógł chodzić o własnych siłach. Chodził podtrzymywany z obu stron przez dwóch ludzi. Nie mógł spać, a opiekujący się nim lekarz powiedział, że da mu środek nasenny. Dał mu zastrzyk i odszedł. Ponieważ ojciec zdawał się zasnąć głębokim snem, wszyscy poszliśmy spać, gdyż byliśmy bardzo zmęczeni. Przebudziła nas nagle matka mówiąc, że ojca nigdzie nie ma. Przestraszyliśmy się. Łazienka za domem znajduje się całkiem daleko od jego sypialni. To, że sam tam poszedł, było wykluczone, ponieważ, nie potrafiąc zrobić nawet dwóch kroków bez kurczowego trzymania się dwóch ludzi, w żaden sposób sam nie zdołałby tak daleko dojść.
Obiegliśmy każdy pokój, każdą łazienkę, ale nigdzie go nie znaleźliśmy. Wołaliśmy: „Gdzie jesteś, ojcze?” Doznaliśmy wstrząsu słysząc jego stłumiony głos: „Jestem w studni.” zdumieni, nie wiedzieliśmy co to wszystko znaczy – czy to sen, czy złudzenie. Ta studnia jest bardzo głęboka. Gzyms wokół niej znajdował się na wysokości pięciu stóp [ok. 1,5 m]. Wewnątrz studni umieszczono wielki głaz w celu zamocowania pompy. Nawet gdyby ojciec wszedł po schodkach na gzyms i, nawet przytrzymując się belki, skoczył do wody, upadłby na głaz. Nie było sposobu, by mógł znaleźć się w wodzie. Jest wysokim, postawnym mężczyzną. Było niemożliwe, by w tym stanie, osłabiony, wskoczył do tej studni. Jak więc to się stało, że teraz tam jest? Zajrzeliśmy do studni. Ojciec stał w wodzie zanurzony do pasa. Stał jak Chrystus, z rozpostartymi rękami i spuszczoną głową. W studni nie było żadnego wsparcia dla nóg. Na czym i jak stał?! Było to tajemnicze. Byliśmy zdezorientowani. Mieliśmy teraz problem, jak wydostać go ze studni. Mój starszy brat jest z natury odważny. Jest też inteligentny. Wziął leżący w pobliżu siedmiometrowy pal i wrzucił go do studni. Pal nie wynurzył się, co znaczyło, że studnia była głębsza niż siedem metrów. Brat próbował natchnąć ojca odwagą mówiąc: „Bądź dzielny. Zejdę tam i cię wyciągnę.” Ojciec odpowiedział spokojnie wyraźnym głosem: „Nie jestem wystraszony.” Gdy wszyscy z bijącymi sercami staliśmy wokół studni, pojawił się, nie wiadomo skąd, inspektor w mundurze khaki i spytał: „Co się dzieje?” Gdy wyjaśniliśmy mu nasze kłopotliwe położenie, poszedł do naszego domu, przyniósł krzesło i, przywiązawszy powrozy do obu oparć, powoli spuścił je do studni, aż oparło się na głazie. On i mój brat zjechali po powrozach i stanęli na głazie. Ojciec znajdował się głęboko pod nimi. Zastanawiali się, jak go dosięgnąć. Zdaje się, że brat pochylił się w dół tyle, ile mógł, ale zdołał zaledwie dotknąć pleców ojca. Nawet nie spróbował wyciągać ojca, gdy nagle w niewytłumaczalny sposób ojca wyrzuciło w górę jak piłkę i wylądował w krześle. Ojciec jest tak ciężki, że nawet w normalnych warunkach, dziesięciu ludziom byłoby trudno podnieść go i rzucić w ten sposób! Tak więc, to jego wylądowanie w krześle jest nadzwyczaj zadziwiającą tajemnicą! Jasne było, że ktoś pod nim z wielką siłą go wyrzucił. Powoli podciągnęliśmy krzesło, tak jak wiadro wody, zabraliśmy ojca do mieszkania i posadziliśmy na kanapie. Wyglądał jak ktoś, kto przed chwilą wyszedł z kąpieli. Posłaliśmy po rodzinnego lekarza, który zbadał ojca i stwierdził, że wszystko mieści się doskonale w normie. Ojciec zaczął sięgać do kiszeni przy koszuli, więc spytaliśmy, czego szuka. Powiedział, że ma tam pudełko z wibhuti. Wyjęliśmy mu je z kieszeni. Stalowe pudełko było zmiażdżone. Obejrzeliśmy ciało ojca szukając możliwych ran. W jednym czy dwóch miejscach były tylko niewielkie otarcia i nic więcej. Ktokolwiek by wpadł do tej studni, musiałby doznać urazu głowy, nie mówiąc o innych poważnych uszkodzeniach ciała. Nie ma żadnych szans na uniknięcie posiniaczenia! Jest to prawdziwy cud dokonany przez Swamiego. Wszystkie razy, jakie normalnie musiałby przyjąć nasz ojciec, przejęło pudełko na wibhuti! Lekarz nie miał nic do zrobienia, prócz patrzenia w zdumieniu na ojca.
Stał oniemiały. On też był wielbicielem Swamiego, dlatego również pochylił głowę wobec współczucia, jakim Swami obsypuje swoich wielbicieli. Zwróćmy teraz uwagę na przypadek inspektora. Gdy spytaliśmy go, jak to się stało, że znalazł się w pobliżu w tym szczególnym czasie, odpowiedział: „W rzeczywistości dzisiaj mam służbę w innym rejonie. Gdy w ramach swoich obowiązków chodziłem tam i z powrotem wzdłuż drogi dwie ulice stąd, podszedł do mnie jakiś stary mężczyzna i powiedział: ‘Idź pomóc Radha Krishnayyi. Idź natychmiast.’ Przybiegłem więc do was.” Później zapytaliśmy ojca, jak zdołał dojść do studni i wskoczyć do niej. W odpowiedzi usłyszeliśmy: „Ponieważ bardzo mnie bolało pomyślałem sobie ‘Swami! Niech moje życie połączy się z Twoimi stopami – proszę. Nie mogę znieść tego bólu. W przeciwnym przypadku popełnię samobójstwo.’ Nie wiem jak szedłem, ani jak wpadłem do tej studni. Gdy wpadłem do studni, zimna woda otrzeźwiła mnie i zdałem sobie sprawę z tego, że stoję w studni.” Pytaliśmy: „Jak mogłeś stać w tej głębokiej wodzie?” On odrzekł: „Byłem świadomy, że pod stopami mam jakieś podparcie i że na nim stoję.” Patrzyliśmy oniemiali, jak zamurowani. „Swami! Drogi Panie! Jest to niewątpliwie Twoje dzieło. Uratowałeś ojca. Jakże możemy spłacić ten dług?” Myśląc w ten sposób rozpłakaliśmy się. Najlepszym lekarstwem dla ojca jest podróż do Puttaparthi po to, by poczuć kojącą obecność Sai. Już następnego dnia wynajęliśmy taksówkę i pojechaliśmy do Parthi. Swami stał na werandzie [przed Mandirem]. Uśmiechając się i z wyrazem głębokiego zatroskania, zeszedł po schodach. Zaraz jak doszedł do ojca, rzekł: „Ciągle jeszcze bolą mnie ramiona, ponieważ nosiłem cię na nich przez całą noc.” Wtedy wszystko zrozumieliśmy. Upadłszy gromadnie u Lotosowych Stóp naszego wybawcy, zmoczyliśmy je naszymi łzami, tak jakbyśmy odprawiali abhiszekę [obrządek kąpieli] za pomocą łez.
Następnego dnia Swami szczegółowo opowiedział nam przebieg wypadków, tak jak się zdarzyły. Dowiedzieliśmy się, że to życzenie śmierci było mocno zakorzenione w umyśle ojca. Mimo snu wywołanego lekarstwem, ojciec podświadomie ciągle nosił się z zamiarem popełnienia samobójstwa. Swami powiedział: „Obserwowałem go przez trzy dni. Zaraz jak wstał z łóżka, otworzył drzwi i miał zamiar wyjść, próbowałem go powstrzymać wołając: ‘Radha Krishnayya! Nie rób tego! Nie rób tego!’ Nie zwracając na to uwagi, odepchnął mnie na bok i poszedł. Nie szedł w milczeniu, lecz recytował ‘Sai Ram! Sai Ram!’ Wiedziałem gdzie się kieruje. Dlatego wszedłem do studni prze nim i czekałem. Dopilnowałem, by nie odniósł obrażeń podczas skoku do studni. Już wczoraj wszystko to opowiedziałem Kasturiemu i Radja Reddy’emu. Prosiłem ich, by zrobili mi masaż ramion.” Gdy Swami to opowiedział, łzy pociekły nam z oczu i zmoczyły Jego Stopy. Swami jest tym krewnym na czas niebezpieczeństwa, który uratował ojca od nieszczęścia utonięcia i obdarzył go nowym przydziałem życia. Kilka dni przed tym wypadkiem Swami powiedział Kasturiemu, redaktorowi naczelnemu miesięcznika „Sanathana Sarathi,” aby zarezerwował jedną stronę czasopisma. Na tej właśnie stronie opublikowano opis tego zdarzenia.
Swami w helikopterze
Skąd ta krzątanina? Jakaż to specjalna okazja? Po co zjechał ten wielki tłum? Zdaje się, że to pięćdziesiąte urodziny naszego Pana, Najwyższego Boga z Parthi. Ach! Festony z zielonych liści! Wielobarwne flagi! Różnorodne wzory narysowane na podłodze, przejścia usłane naręczami kwiatów – wszystko to naprawdę uczta dla oczu. [...]
Wysoko na niebie pojawił się helikopter, inspirując niecierpliwe oczekiwania widzów do wzniesienia się na wyżyny. Jak burza piaskowa rozeszła się wieść, że siedzi w nim nasz Swami o promiennej lotosowej twarzy. Wszystkie oczy zwróciły się ku niebu. Wszyscy wyciągali szyję, by jak najlepiej przelotnie ujrzeć Swamiego. Tak jak fale wznoszą się na spokojnym jeziorze, gdy wrzuci się do niego kamyk, tak energia wyczekujących wielbicieli wylała się niczym ryk oceanu. Głosy wielbicieli wiwatujących Swamiemu odbijały się echem po okolicy. Oceany wielbicielich serc wezbrały radością. Lakhy [setki tysięcy] nabożnie śpiewało „Garuda wahana Narajana.” Swami, ubrany w czerwone szaty i jaśniejący jak odwieczne światło, udzielił wielbicielom darśanu z tej ‘garuda wahany’ [wierzchowca w postaci niebiańskiego orła, garudy]. Kto wie jak liczne zastępy aniołów, kinnarów, kimpuruszów, gandharwów i boskich par śpiewały chóralnie wysławiając Go i odprawiając arati? Podczas gdy oni sypali kwiaty z Nieba, Swami zesłał na ziemię deszcz kwiatów z helikoptera. Machając chusteczką, wszystkich pobłogosławił i rozpostarł w koło kojącą poświatę księżyca. Potem, gdy helikopter wylądował, wysiadł z niego lśniąc jak Pan Kriszna wysiadający z rydwanu wysadzanego diamentami, jak Pan Śri Rama schodzący z wimany [pojazdu] „Puszpaka,” jak Pan Wisznu zsiadający ze swojej Garuda wahany. Gdy uniósł ręce i błogosławił ludzi, wyglądał jak ucieleśnienie boskiego piękna. Nawet tysiącjęzyczny Adi Śesza nie jest w stanie w pełni opisać tego piękna. Nasz Pan jest mieszkańcem serc wielbicieli. Wszyscy wiedzą, że szczęście wielbicieli jest szczęściem Swamiego. To jest Jego pożywka. Moje serce przepełnione zachwytem zaczęło składać Mu cichy hołd wdzięczności.
[tłum.: KMB; 2003.04.06]
|