Rozdział 3

 

Valerie z Johnem i Karen jedzie do Kariong

Regresja Johna Barrow

 

 

Deszcz tłukł o dach naszego samochodu. Kariong mogłoby znajdować się w tej chwili milion mil stąd, chociaż było już na zewnątrz. Pogrążeni w myślach, spoglądaliśmy przez nasze okna na niebo.

 

Pameli, to właśnie do niej umówiłam się przyjechać, nie było z nami. Gdy uspokoiła się po emocjonalnym wyładowaniu, spłynął na nią spokój. W końcu spojrzała na mnie u uśmiechając się powiedziała:

 

„Byliśmy wtedy całkiem inni, mieliśmy tyle miłości. Miłość nas napędzała. Znosiliśmy ten ciężar i szkoliliśmy nasze dzieci. Chociaż ich uzdolnienia i zdolności umysłowe okazały się inne od naszych, dalej z nimi pracowaliśmy. Robiliśmy to, ponieważ urodziły się z duchowym zrozumieniem i miały w sobie światło miłości. Robiliśmy to, po co przybyliśmy. Nie widzisz tego? Powiodło się nam sprowadzenie światła do tego miejsca. Wtedy było to jedyne, co się liczyło.”

 

Pochyliła się ku mnie i mówiła dalej: „Spotkasz więcej ludzi. Musisz. Oni też przeżyją ten sen, tak jak ja poczują potrzebę rozmawiania z tobą. Jakże by nie mogli? Musisz kontynuować pracę, którą robisz. Musisz ich przyciągać. Wszyscy wrócili i są tu teraz. Musisz zebrać ich razem, aby innym pomóc w zmianach na Ziemi, które nadchodzą.”

 

Co mnie do zmian na Ziemi?

 

Muszę poruszać się bardzo ostrożnie, abym własnymi wyobrażeniami lub tym, jak chciałabym, by rzeczy się miały, nie wyparła tego, co otrzymałam. Konieczne jest, abym się pilnowała, żeby wytrwać z tym, co mi dano i nie próbować zrozumieć dotąd, aż więcej nie otrzymam. Tylko wtedy przyjdzie pełne zrozumienie.

 

Tu w samochodzie, spojrzałam na Johna. Nie był uszczęśliwiony i odwzajemnił spojrzeniem, w którym było to widać. Gdy Pamela odeszła, spytałam go, dlaczego nagle chce jechać do Kariong.

 

On odparł z wyrzutem: „Kariong? Skąd ci przyszło do głowy, że chcę jechać do Kariong?”

 

„Przecież mówiłeś...”

 

„Pytałem czy znów jedziesz do Kariong, bo nie chciało mi się wierzyć, że znów będziesz prowadzić samochód całą tę drogę już po jednym dniu.”

 

W tej sytuacji przekonywałam go, aby jednak pojechał, ale jemu ten pomysł się nie podobał. Teraz poirytowany patrzył na szare niebo.

 

„Może dosyć tego deszczu.”

 

Posłusznie zamknęłam okno i powtórzyłam jego życzenie. Dwie minuty później słońce wyjrzało zza chmury i deszcz ustał. Nigdy nie będę w stanie tego wyjaśnić.

 

Wyszliśmy z samochodu i rozejrzeliśmy się. Dzień był baśniowy, chłodne powietrze orzeźwiało i odnawiało. Wszędzie, jak gdyby na nasze powitanie, były kwiaty z połyskującymi kroplami deszczu. Na niebie nad nami trzy tęcze rozpostarły swoje wspaniałe kolory. Przez nie, tam i z powrotem przelatywały dwa orły. Były to bardzo dobre znaki. Zaczęliśmy wspinać się na wzgórze.

 

Karen, zgodnie z instrukcjami Gerry’ego, zerwała kilka czubków młodych liści drzewa gumowego i żuła je, aby połączyć się z energią tego obszaru. Podała je też Johnowi i mnie.

 

John wymamrotał: „Nie, dziękuję, ale jeśli znajdziesz smażoną rybę z frytkami, daj mi znać.”

 

Zignorowałam jego niewyszukany humor i głośno poprosiłam o pozwolenie wstąpienia w ten obszar, po czym wpakowałam liście do ust. Weszliśmy na wzgórze do hieroglifów.

 

Widziane po raz drugi wydały się bardziej sensowne. Glif ciężarnej kobiety zdawał się łączyć z Karen i również tym razem przyciągnął jej uwagę. Inne glify ukazywały ludzi wyglądających jak gdyby byli poukładani po śmierci lub zranieniu. Przyglądałam się glifowi, który mógł przedstawiać statek międzygwiazdowy z wylatującymi z niego licznymi mniejszymi statkami. Jeden z nich był narysowany do góry nogami pod falistą linią. Czy to ten, który wpadł do wody? Był też dzwon. Czy to ten, który bił na alarm, gdy musieliśmy opuścić statek bazowy?

 

John przyglądał się im chłodnym okiem, zauważając jak klarownie i nowo się prezentowały – zbyt nowe, aby mogły być starożytne.

 

Odpowiedziałam: „Nie przeczę, że niektóre wyglądają na nowe, ale niektóre wyglądają na bardzo stare. Sądzę, że niektóre pochodzą ze starożytności, są wyryte przez dawną rasę.”

 

John wzruszył ramionami. „No, nie wiem. Ale wydają mi się znajome, tak jak gdybym śnił o tym miejscu. Może powinienem to sprawdzić.”

 

Po kilku chwilach, zaczął badać na całym obwodzie groty, niemal jak by prowadził patrol, szukając najeźdźców. Dlaczego zdecydowałam się bronić hieroglifów?

 

Karen siedziała ze skrzyżowanymi nogami na skale wpatrując się wygrawerowany rysunek ciężarnej kobiety. Miała obok siebie kamerę wideo na trójnogu, którą robiła długie zbliżenia. Karen naprawdę potrafi robić właściwe rzeczy, jeśli chce.

 

John nagle wrzasnął i po chwili już biegł na dół wzniesienia. Wyszłam na skraj, by zobaczyć, co się stało. On biegł w kierunku grupy długowłosych nastolatków, którzy ujeżdżali swój samochód na polnej drodze. Przyglądały się im dwie młode dziewczyny opierające się o nasz samochód.

 

John podszedł do grupy i zaczął machać rękami. Był za daleko, bym mogła cokolwiek usłyszeć. Potem wyciągnął swój telefon komórkowy i zaczął wybierać numer. Gdy to zobaczyłam, wyrwało mi się „O, nie!” Wtedy dzieciaki zrezygnowały i odjechały.

 

Po małym westchnieniu ulgi wróciłam do hieroglifów. Tymczasem Karen przeszła wyżej do Whale Rock (Wielorybiej Skały) i patrzyła na kołyskę rodzenia wyżłobioną w skale. Jeszcze raz położyła się w zagłębieniu. John, ledwo dysząc, wrócił do groty hieroglifów. Usiadł obok mnie.

 

„Wszystko w porządku?” – spytałam.

 

„Wszystko bezpieczne” – odpowiedział, łapiąc powietrze. Następnie przez kilka chwil patrzył na hieroglify, które znajdowały się wszędzie wokół nas.

 

„Wiesz, byłem tu dwa razy.”

 

„Nie pamiętam, abyś tu był.”

 

„Tak, byłem tu kiedyś z tobą.”

 

Przez sekundę myślałam, że może ma rację, ale przecież wiedziałam, że są to jego pierwsze odwiedziny tego miejsca. Poprosiłam: „Opowiedz mi o tej pierwszej wizycie.”

 

John podniósł rękę i wskazał na jeden z glifów na ścianie rozpadliny. „Tam, tamten glif.”

 

Podeszłam do ściany i wskazałam na postać podobną do Egipcjanina z głową zwierzęcia. „Ten?”

 

„Tak” – odrzekł – „ten, który nosi kosmiczny hełm.”

 

Uśmiechnęłam się, pojmując, że John żartuje sobie ze mnie – czasami tak robi. Patrząc na tę postać, pomyślałam, że słabą linię biegnącą wokół jej głowy można uznać za kask astronauty.  Poszłam tym tropem: „Dlaczego on nosi hełm?”

 

John spojrzał na mnie poważnie i powiedział: „Tutejsze powietrze im nie odpowiadało, dlatego nosili je. Jest to jeden z ludzi-kotów, którzy przybyli tutaj ze mną.”

 

Parsknęłam głośno i spytałam: „Niby co?”

 

„Ludzie-koty. Kierowałem misją, powinienem to wiedzieć. Przybyliśmy tu, aby zrobić porządek z Reptoidami.”

 

Przestałam się uśmiechać. John wypowiedział słowo ‘Reptoid,’ a przecież ja mu nic o tym jeszcze nie mówiłam. John nie stroił sobie ze mnie żartów. Ta rozmowa z Johnem nie była podobna do tych, które normalnie z nim miewałam.

 

W tym miejscu pozwolę sobie na wtrącenie czegoś. Jedną z rzeczy, za które kocham Johna jest to, że wspiera moją pracę, nie w sensie czynnego pomagania, ale w sensie filozoficznym, co serdecznie sobie cenię. Jednak John nie przepada za New Age. Będąc byłym wojskowym, jest typem przedsiębiorcy w garniturze i pod krawatem. John jest prostolinijny. Rozumiecie więc, dlaczego w tej sytuacji jestem w niejakiej rozterce.

 

Usiadłam obok niego i zastanawiałam się, myśląc: ‘OK Valerie, wczoraj zrobiłaś to z Pamelą i działało. Spróbujmy z Johnem – w końcu później może wszystkiemu zaprzeczyć.’

 

„Opowiedz mi o ludziach-kotach.”

 

John zmarszczył brwi i oparł się o skałę gestykulując teatralnie. „Oni przeważnie myślą, że mają rację.”

 

Zachichotałam. „To byłaby cecha leoninów [z gwiazdozbioru Lwa], nieprawdaż? Zdaje się, że wspomniałeś, że byłeś gdzieś z misją.”

 

John obruszył się: „Udajemy się gdzieś, ale ja jestem jakby w stanie zawieszenia. Nie wiem skąd przybyliśmy, ani dokąd zmierzamy.”

 

„W porządku” – zapewniłam go – „po prostu odpręż się, pozwól sobie na wejście głębiej w pamięć. Czy wiesz, dlaczego jesteś tak agresywny? Czy inni też są agresywni?”

 

„Są jak lwy – mają ogrom lwiej energii. Ci półludzie i dwunożne pół-zwierzęta pochodzą z różnych planet. Zawsze myślałem, że koty i psy pochodzą z innego wymiaru.”


„Czy istnieją dwunogie istoty, które wyglądają jak psy?” – spytałam.

 

„Tak, ale są to niższe istoty. Wystarczy, że spojrzysz na rodzinę kotów i od razu widzisz, że przerastają wszystkich innych, albo takie mają o sobie mniemanie. Nawet domowe koty są przekonane, że to one kierują, przynajmniej z ich punktu widzenia, podczas gdy psy, mówiąc ogólnie, są służalcze.”

 

Nie miałam pojęcia, dokąd to wszystko zmierza. Nic, prócz słowa Reptoid, mi nie pasowało. Poprosiłam go, aby przesunął się w pamięci do czasu, kiedy tu przyjechał.

 

„Oczywiście. Mam przed sobą urządzenia do sterowania statkiem. Są one kryształowe, o kształcie piramidy, otoczone światłem. Kierują one statkiem, ale nie mam pojęcia jak.

Gdy wyglądam przez okno, widzę głęboką czerń kosmosu wypełnioną gwiazdami. Wokół mnie są poustawiane urządzenia do atakowania.

Mam świadomość tych gadów tam na dole. Te istoty też mają wysoką inteligencję i technikę. Wypierają one inne istoty i właśnie dlatego jesteśmy tutaj – by zrobić z nimi porządek.”

 

Teraz jesteśmy na właściwej drodze. „Kogo Reptoidy wypierają?”

 

„Reptoidy stworzyły tu na Ziemi bardzo złą sytuację. Nasza misja ma za zadanie policzyć się z nimi, a jeśli zajdzie potrzeba, wymieść ich. Ci inni, których oni wypierają to,... w rzeczy samej nie wiem kim są – inne gatunki stworzeń, które przyszły z ...”

 

John wahał się przez chwilę, po czym uważnie popatrzył na mnie.

 

„Jeśli będziemy zmuszeni, użyjemy naszej techniki do unicestwienia tych gadów, gdyż one sprawiają za wiele kłopotów. Nie znajdują się tylko na jednej planecie, są inne miejsca, gdzie stworzyły swoje dinozaury. Wszyscy muszą zostać zmuszeni do posłuszeństwa.

Potrafimy kierować meteorami – są one niczym nasza artyleria, nasze bombowce. Mamy promienie laserowe, które możesz porównać do piechoty. Te promienie mogą momentalnie zamienić Reptoidy, w istocie dowolne inne istoty, w skamieliny.

Statki dowodzenia w tym pokojowym korpusie są bardzo małe. Rzeczywiste siły, meteory i planetoidy, są ogromne. Stanowimy wysoce zaawansowane siły. Przybywamy tu, aby pilnować porządku, ale jeśli musimy atakować, jesteśmy śmiercionośni. Potrafimy zmieść rzeczy. Mamy do tego odpowiednią technikę. Możemy zrzucić meteor i pokierować nim. Niektóre są tak wielkie, że mogą roztrzaskać planetę. My nie wytwarzamy zaledwie fal pływowych.”

 

Jego spojrzenie i ton stały się jeszcze poważniejsze. „Stanowimy, oczywiście, znacznie mniejsze siły niż Reptoidy, ale możemy ich wyeliminować – ich albo na dobrą sprawę jakiekolwiek inne istoty, które stały się złowrogie. Boskie stworzenia, mówiąc ogólnie, zaczynają swoją egzystencję czyste jak małe dzieci. Później, gdy się rozwijają, stają się zdeprawowane. Z drugiej strony, my jesteśmy pozbawieni jakiegokolwiek zła. Zatem, jeśli gdzieś w tej galaktyce pojawia się problem, wkraczamy i robimy z nimi porządek. Kosmiczni gliniarze – tym jesteśmy. Jesteśmy władzą kosmosu. Faktycznie jesteśmy królami kosmosu.”

 

„Przed kim odpowiadacie?” – spytałam.

 

„Przed nikim w ogóle – o ile mi wiadomo. Jesteśmy zdecydowanie panami przestrzeni kosmicznej. Posiadamy ogromne moce i pełne poczucie dobra i sprawiedliwości. Być może jesteśmy Bogiem.”

 

„Czy wierzycie w wyższą istotę?” – spytałam.

 

„Ponad tym wszystkim jest pewna wysoka istota, prawdopodobnie Bóg, ale nie potrafię jej określić. Ale dokładnie wiem, dlaczego tutaj jesteśmy – jesteśmy kosmicznymi glinami.

Ludzie-dinozaury mają możliwości odwetu. To, co widzę w moim sercu, to ogromny statek zniszczony przez tego wroga. Na tej Ziemi mówicie o bombach atomowych i rakietach  – one są niczym rurki do strzelania z ziaren grochu w porównaniu z tym, co działo się tam u góry. Ten statek bazowy wyleciał w powietrze prawie milion lat temu.”

 

Siadłam i bacznie słuchałam. „Tak, tak było.”

 

„Przybyli tu po to, aby coś uporządkować i zostali zmaltretowani. My przyprowadziliśmy tutaj naszą flotę statków po wysadzeniu statku bazowego.”

 

„Czy przylecieliście, aby ratować pozostałych przy życiu?”

 

John machnął ręką. „Nie, oni i tak by zostali. W istocie nie było innego wyboru. Przylecieliśmy, aby policzyć się z Reptoidami. Faktycznie, unicestwiliśmy ich.”

 

Bez namysłu wyrzuciłam z siebie: „Teraz wszystko jest inaczej. Już nie możecie latać tu i tam, wysadzając w powietrze ludzi na planetach. Hierarchia już tego nie chce. Hierarchia chce, aby we wszechświecie zapanował pokój poprzez doświadczenie i zrozumienie przez ludzi energii miłości i współczucia. Nie wszyscy rozumieją i wiedzą to. Właśnie dlatego tutaj istnieją ludzie, którzy ciągle posiadają w sobie aspekt z ciemnych światów, ludzie, którzy są zdolni wziąć pistolet i kogoś zabić z zimną krwią i wcale nie mieć wyrzutów sumienia.”

 

John obruszył się: „Istoty galaktyczne usunęły Reptoidów z Ziemi i uczyniły człowieka dominującą tutaj kulturą. Ale nic się nie zmieniło; obecnie człowiek kompletnie wyrwał się spod kontroli, jest beznadziejny.”

 

„Kiedy wasze statki tu przybyły?” – dopytywałam się.

 

„Pięć lat po eksplozji statku bazowego. Przylecieliśmy, aby wcielić edykt w życie, a oni rzucili nam wyzwanie, więc zniszczyliśmy ich.”

 

Z daleka usłyszeliśmy krzyk Karen. Krzyk wyrwał Johna ze stanu alfa. Pośpieszyliśmy w górę do wielorybiej skały. Karen rzucała się i obracała w skalnej kołysce. Wyglądało na to, że ma jakieś żywe wspomnienie. Gdy podchodziliśmy, wyskoczyła ze skały, ciężko dysząc.

 

Karen uchwyciła mnie: „Połóż się w tej skale i zobacz, co przed chwilą widziałam.”

 

Położyć się w tej skale było ostatnią rzeczą, której bym chciała. Wypadki tego dnia wystarczały, żebym miała co przemyśliwać przez całe tygodnie. Karen pociągnęła mnie za rękę i poprowadziła do kołyski. Westchnęłam i posłusznie położyłam się, tak jak chciała. Przez chwilę patrzyłam w błękit nieba, po czym zamknęłam oczy. Wyłączyłam się z rzeczywistości. Byłam jedną z wielu otaczających ją kobiet, które uważnie jej się przyglądały. Każda z nas była w zaawansowanej ciąży – wszystkie byłyśmy wolontariuszkami w tym wielkim eksperymencie. Eleura najwyraźniej miała właśnie rodzić.

 

Wykonywanie tego zadania było wielkim zaszczytem. Niosłyśmy światło do świata, w którym wcześniej wcale go nie było. Wiele z nas zostało sztucznie zapłodnionych naszym nasieniem, które zostało genetycznie zmodyfikowane, aby powstały istoty zdolne znosić słońce i atmosferę tej planety. Co najważniejsze, noworodek przynależał do światła.

 

Poród nastąpił łatwo, bez bólu, jak zwykle u kobiet lutniańskich [z gwiazdozbioru Lutnia]. Spojrzałam na wyłaniające się dziecko. Było pokryte gęstymi, czarnymi, pozlepianymi włosami. Noworodek wewnątrz tego włochatego okrycia z wysiłkiem próbował oddychać.

 

Kobiety cofnęły się z okrzykami wstrętu. Spoglądały na siebie ze świadomością, że i one w swoim ciele mogą nosić podobne monstrum. Eleurę trzeba było uspokoić.

 

Jeden z mężczyzn zajrzał pod zlepione włosy na twarzy dziecka. Jego skóra była czarna jak węgiel. W trakcie pośpiesznych usiłowań wykreowania zdolnych do życia krzyżówek z wyprostowaną małpą stworzyliśmy coś, co było prymitywniejsze od wspólnego mianownika [obu ras]. Maleńkie dziecko usiłowało oddychać, a płuca miało nawet mniej od naszych odporne na bogate w węgiel powietrze.

 

Gdy się mu przyjrzałam, widziałam, że mimo swojego wyglądu było dzieckiem światła. Także jego głowa była większa, przypominająca nasze. Miłość, jaką poczułam w sobie dla tego dziecka była nieopisana.

 

Kilka z kobiet zemdlało a inne uciekły z płaczem. Nagle zakręciło mi się w głowie i poczułam się źle. Usiadłam. John przyglądał mi się z wyrazem zaciekawienia. Karen stała nade mną.

 

„Widziałaś?”

 

„Tak.”

 

„Jak mogliśmy przetrwać tak ciężkie próby? Wkładaliśmy w to tyle pracy po to tylko, by znaleźć się jeszcze dalej od celu, niż gdy zaczynaliśmy. Chciałam zabić to dziecko, które wyszło z mojego ciała. Wszystkie kobiety nachodziły myśli, o których wcześniej nawet im się nie śniło.”

 

Karen otarła łzy, gdy ja drżąc próbowałam wstać na nogi. W uszach miałam wciąż głos noworodka próbującego oddychać. Nagle poczułam się zupełnie wyczerpana – chciałam jednocześnie spać i płakać. Tego było już aż za dosyć jak na jeden dzień. „Jedźmy do domu; porozmawiamy o tym jutro.”

 

Tego wieczora John i ja uczestniczyliśmy w charytatywnym przyjęciu. Na zewnątrz w patio stał Gerry Bostock. Podeszłam do niego, aby mu opowiedzieć o wydarzeniach tego dnia w Kariong. Gdy już otwierałam usta, Gerry przedstawił mnie Margaret, Aborygence, która przeczytała moją książkę i była nią zafascynowana.

 

Ujęła mnie za rękę. „Nie mogłaś znać całej tej informacji bez działających przez ciebie wyższych mocy. Teraz, gdy cię spotkałam, widzę, że jesteś napełniona światłem przez białą istotę. Ta istota swoją pracę wykonuje poprzez ciebie. Jest dla ciebie jeszcze więcej do napisania o tych sprawach. Każdy dzień przyniesie ci dalsze objawienia.”

 

Cóż, nie był to jeszcze koniec – niezwykłe wydarzenia tego dnia ciągle się działy.

 

Gerry dotknął mojego ramienia i mrugnął do mnie: „Wiesz, my Koori wierzymy, że nasza rasa jest najstarsza wśród ludzi. Wiemy, że wasi antropolodzy ciągle teoretyzują, że początek był w Afryce, ale zapominają o nas – zagubionym ogniwie.”

 

Gerry uśmiechnął się swoim ciepłym uśmiechem i wskazał na niebo.

 

„Jesteśmy gwiezdnymi ludźmi, którzy przez wieki przybywali z wielu części galaktyki. Gdy byłem dzieckiem, moja babcia pokazywała mi Plejady i mówiła, że to stamtąd przybyli nasi przodkowie. Mamy kłopot z uwierzeniem w istnienie istot pozaziemskich, ponieważ właśnie nimi jesteśmy.”

 

Wszyscy troje roześmialiśmy się. Popatrzyłam im w ich wielkie brązowe oczy – jaśniały miłością. To i inne wydarzenia dnia zdawały się jakoś spływać po mnie, aż znalazłam się w domu, leżąc w łóżku w ciszy nocy, gdy mąż spokojnie spał u mojego boku.

 

To był dzień! Mąż odegrał scenę niczym z ‘Gwiezdnych Wojen,’ wyrażając każde słowo z pewnością siebie. Ja przypomniałam sobie siebie oglądającą narodziny w wyniku genetycznego eksperymentu, który okropnie zawiódł, a jednak odczuwałam przemożną miłość do tego dziecka. Potem był Gerry i Margaret, którzy zahipnotyzowali mnie swoim aborygeńskim czarem.

 

Wspominając jeszcze raz tę maleńką czarną twarz w Kariong, przepełniłam się uczuciem miłości, które wykraczało ponad wszystko, co kiedykolwiek odczuwałam. Owa kobieta z dalekiej przeszłości była zdolna do uczuć o wiele głębszych niż to, co potrafiłabym sobie wyobrazić. Kim była? Czy rzeczywiście byłam nią w tamtym życiu?

 

Potem, gdy tak leżałam, przypomniałam sobie to dziecko przez cztery dni umierające w cierpieniach, po czym przyszedł druzgocący smutek, napierające od wewnątrz poczucie winy, powstrzymywane emocje. W głębi własnej duszy rozpoznałam te same ukryte emocje – wreszcie dowiedziałam się o nich i poznałam ich źródło. Czyżbym nosiła je przez prawie milion lat? Chciałam płakać nad tym biednym dzieckiem, ale nie mogłam.

 

 

 

 

John i Valerie Barrow