Zapiski z podróży do Sai Baby (1997)

 

K.M. Borkowski



Spis treści

Dużo wcześniej
Przed wyjazdem
Podróż i pierwsze spotkanie
Pobyt – dzień po dniu
Powrót
Wiele lat później

 

Dużo wcześniej

Kilka lat przed wyjazdem, na jesieni 1993 r. miałem, jak się później okazało proroczy sen.  Wtedy moja wyprawa do Indii mogła być jedynie w sferze zupełnie fantastycznych marzeń ściętej głowy z prostej przyczyny braku jakichkolwiek perspektyw na sfinansowanie kosztownej podróży. W istocie wówczas nawet nie marzyłem o takiej możliwości. We śnie znalazłem się w miejscu przypominającym kościół albo klasę, chociaż wyposażenie nie było ani to kościelne, ani szkolne. Z tyłu za mną są jakieś osoby. Z lewej znajduje się urządzenie – wyrocznia. W jakiś sposób padła zapowiedź wróżby przeznaczonej dla mnie. Stoję jakieś 10 kroków przed urządzeniem. Nagle ruchem semaforowym z urządzenia wyskakuje tabliczka z napisem (czarno na białym):

Znajdzie się
sponsor
pojedziesz
do Indii

Oczom nie dowierzając, upewniam się jeszcze raz i widzę ponownie wyraźne słowo „Indii”, co przyprawia mnie o wielką radość. Z uciechy biegam i skaczę. Potem pokazuje się następna tabliczka, a kolejne przepowiednie na dalszą przyszłość przekazywane są głosem. Niestety, po przebudzeniu nie pamiętam ich.

    Dlaczego jednak w ogóle chciałem pojechać do Indii, podczas gdy w swojej naturze nigdy nie pielęgnowałem pragnienia podróżowania po świecie? Wiąże się to wyłącznie z rozpoznaniem postaci Bhagawana Śri Sathya Sai Baby, co przytrafiło mi się jakieś półtora roku przed tym snem. ‘Przytrafiło się’ jest dobrym określeniem, gdyż świadomie nie szukałem nikogo takiego. W istocie kilka lat wcześniej czytałem o Nim kilkakrotnie, a nawet oglądałem krótki film (kreację dużej ilości popiołu zwanego wibhuti z wazy podczas jednego z hinduskich świąt). Wtedy widziałem w Nim jednego z wielu wielkich świętych, joginów czy fakirów, z jakich zawsze słynęły Indie. Dopiero w 1992 r., kiedy czytałem relację amerykańskiego Żyda Ala Druckera o tym, w jaki sposób Sai Baba (którego Al wcale wtedy nie znał) uratował mu życie, doznałem prawdziwego szoku (oryginalnego artykułu nie mam, ale o tej swej niezwykłej przygodzie Al wspomina także krótko w tym skądinąd bardzo ciekawym wywiadzie). Dane mi bowiem było poznać nagle całym swoim jestestwem, zrazu bez cienia wątpliwości (one na krótko pojawiały się później), że tu po Ziemi w tym samym czasie, gdy ja też tu przebywam, chodzi sam Bóg, bądź ktoś równie wielki jak Jezus Chrystus, a może większy. To było niesamowite uczucie, gdyż całe swoje życie byłem przeświadczony, że Bóg, o ile w ogóle istnieje (logika mi mówiła, że musi istnieć, skoro cokolwiek istnieje), stworzył ten świat i na tym koniec, tzn. wcale nie ingeruje w jego losy, pozostawiwszy wszystko wcześniej narzuconym przez siebie bezwzględnym prawom i mniej rygorystycznym regułom.

Dotąd nie jeden raz uświadamiałem sobie też, jakim byłoby szczęściem żyć za czasów Jezusa z Nazaretu i spotkać się z Nim, posłuchać Jego nauczania. Pech chciał, że urodziłem się kilka tysięcy lat za późno, a więc bez szans na takie spotkanie. W takiej sytuacji ten dar niebios, przywilej rozpoznania wielkości Swamiego, Sai Baby, musiał zmienić moje życie. Prawie przestraszyłem się, że zmarnowałem całe dotychczasowe 46 lat swojego życia, spędzając je w nieświadomości tak ważkiej obecności Pana Wszechświata w zasięgu ręki. W myślach kierowałem nawet pod Jego adresem wyrzuty o to, że tak późno mi się objawił, mimo że przebywa tu w ludzkim ciele dłużej ode mnie. Przejmowałem się też stanem (nie)wiedzy Polaków, gdyż tylko nieliczni rodacy odwiedzili Go lub cokolwiek o Nim wiedzieli. Wszystko to sprawiło, ze zaangażowałem się całym sercem, niemal rzuciłem się z pasją w zdobywanie wszelkich informacji o Nim oraz organizowanie ruchu saibabowego, nie bacząc na trudności. Przez jakieś trzy lata żyłem w ‘siódmym niebie’, jakby na haju, zafascynowany odkrywaniem tej cudownej i absolutnie fantastycznej Osoby oraz dzieląc się tymi radosnymi odkryciami z kim się dało. Nie było najważniejsze to, że mało kto z najbliższych mi osób rozumiał moje ‘szaleństwo’; faktycznie w najlepszym przypadku tolerowano je. Z czasem jednak zacząłem dostrzegać u siebie oznaki stopniowego słabnięcia fascynacji. Żal mi było rozstawać się z tamtym stanem, ale rozumiałem, że wszystko co dobre, kiedyś musi się skończyć... Zostało jednak trwałe przekonanie o niezwykłości szansy, jaką dostałem w obecnych czasach ja osobiście, ale w istocie także cała ludzkość.

Piszę tu o tym, aby uwiarygodnić stwierdzenie, że kiedy wyruszałem w podróż do Indii, nie jechałem tam z wątpliwościami, np. po to, by przekonać się o prawdziwości tego, co się o wielkości Swamiego pisze i mówi (już wtedy także rozumowo, a nie tylko emocjonalnie, byłem o tym święcie przekonany), ale by znaleźć się w jego najbliższej obecności, by pospacerować po świętej ziemi, po której chodził, zobaczyć miejsca, gdzie bywał i dokonywał cudów. Czy ktokolwiek zlekceważyłby okazję zbliżenia się do Stwórcy całego świata, obejrzenia Go na własne oczy, usłyszenia lub dotknięcia? Nikt, o zdrowych zmysłach nie odpowie przecząco. Ludzie z naszego kręgu kulturowego nie korzystają z tej szansy wyłącznie dlatego, że nie wiedzą, kim Sathya Sai Baba jest. A nie wiedzą zasadniczo dlatego, że nie chcą wiedzieć! Nie chcą zaś, gdyż wiedza ta rujnuje wiele z głęboko zakorzenionych przekonań wpojonych przez środowisko, w którym się urodzili.

W tamtych latach tłumaczyłem wiele tekstów o Sai Babie z języka angielskiego na polski, gdyż była tu pod tym względem niemal pustynia (wszystkie tamte i nowsze tłumaczenia są dostępne w internecie). Mariusz P., który profesjonalnie wydawał książki w tematyce duchowej i był wielbicielem Swamiego, zaproponował mi przetłumaczenie dwutomowej książki Vision of Sai (Wizja Sai). Nie musiałem się zastanawiać, gdyż to był mój ‘chleb powszedni’ i chętnie wykonałbym każdą taką pracę zupełnie gratis, a ewentualne niewielkie zyski z tej działalności przekazałbym na cele wyższe (np. na propagowanie nauk Sai Baby). Mariusz jednak płacił bardzo przyzwoite honoraria i z tych dwóch tomów uzbierała się pokaźna suma z nawiązką wystarczająca na wyprawę do Indii. Rodzina miała trochę żal do mnie, że pieniądze te wydaję na tak niegodny cel, gdy w domu zawsze brakowało pieniędzy. Nie mogłem tłumaczyć, że nie są to moje pieniądze tylko Swamiego. Nie spotykało się też ze zrozumieniem wyjaśnianie, że nawet gdybym nie wyjeżdżał do Indii, pieniądze te przeznaczyłbym na bardziej wzniosłe cele niż konsumpcja, gdyż z takim nastawieniem zawsze pracowałem w wolnym czasie.

Następne trzy rozdziały to głównie nieznacznie wzbogacone edytorsko notatki ‘odszyfrowane’ z trzynastu kartek 16-kartkowego zeszytu, który zabrałem w podróż. Zapiski te robiłem codziennie dosłownie na kolanie – praktycznie nigdy siedząc przy stole, a na ogół leżąc na materacu, dlatego też są to gryzmoły dzisiaj w wielu miejscach dość trudne do odczytania nawet dla ich autora! Dodatkowe szersze wyjaśnienia robione podczas obecnej edycji dla odróżnienia umieściłem w przypisach.

 

Przed wyjazdem

24 maja 1997 r. rezerwuję bilety lotnicze ‘tam’ na liście oczekujących na dni 15 do 17 VI. Po około tygodniu okazuje się, że potwierdzono rezerwację na 17 czerwca, więc proszę o wykreślenie pozostałych dat.

6 VI (w piątek) jadę do warszawskiej ambasady Indii po wizę tego kraju. Stamtąd planuję pojechać na sobotni zjazd absolwentów mojej klasy szkoły średniej, zatrzymując się na nocleg u brata we Wrocławiu. W drodze do Warszawy spotykam Nurię (Lidkę; znam ją ze spotkań saibabowych, gdzie pięknie śpiewała i tańczyła), która mówi, że zwykle na załatwienie tej sprawy czeka się jakiś tydzień. Ja zaś jechałem z nadzieją otrzymania wizy od ręki. W ambasadzie Indii dostaję od urzędników kartkę, że mam się zgłosić po odbiór paszportu w poniedziałek (9 VI). Proszę panią (sekretarkę), aby spytała, czy nie dałoby się tego załatwić dzisiaj, gdyż jestem z Torunia i w poniedziałek pracuję. Po kilku minutach przynosi karteczkę z poprawionym terminem: dziś po południu, o godz. 4-5. Jest upalny dzień. Wracam na Dworzec Centralny i kupuję bilet kolejowy do Wrocławia na godz. 16:55, licząc, że zdążę odebrać wizę i wrócić na dworzec na czas. Udaje się! Paszport z wizą mam już o 15:50. Około 22:15 jestem już u brata Tadzia we Wrocławiu. Następnego dnia, w sobotę w południe zjawiam się w Przygodzicach (koło Ostrowa Wlkp.) na zjeździe absolwentów Technikum Rolniczo-Lniarskiego z roku 1968. Mieliśmy bardzo sympatyczne spotkanie w klasie z naszą wychowawczynią, na którym każdy po kolei opowiadał o swoich losach po opuszczeniu szkoły. Nie omieszkałem zaimponować wzmianką o właśnie planowanym wyjeździe do Indii. Potem, do póżnego wieczora rozmowy toczyły się już na większym luzie na wolnym powietrzu, gdzie przygotowano jedzenie i picie. Około 22:00, nie całkiem trzeźwy jednym z ostatnich autobusów opuszczam Przygodzice i jadę do pobliskiego Ostrowa. Kupuje bilet kolejowy do Torunia z przesiadką w Poznaniu. W pociągu jednak przesypiam Poznań (pociąg zawozi mnie aż do Piły) i do Torunia przyjeżdżam z Bydgoszczy! W domu zjawiam się mocno spóźniony – dopiero około siódmej rano w niedzielę.

W poniedziałek (9 VI) mamy spotkanie grupy wielbicieli Sai Baby. Dostaję porady i listy (napisane przez naszych ludzi do Baby – mam je Mu wręczyć). Wcześniej przychodzi paczka od Mariusza P. (szef wydawnictwa Limbus, dla którego tłumaczyłem) ze składem drugiego tomu książki Wizja Sai do korekty. Udaje mi się poprawić całość do piątku – odsyłam w sobotę rano. W pracy jestem zawalony robotą: VLBI, telemetria, pieniądze z umowy grantowej jeszcze nie są gotowe. Przekazuję obowiązki związane z prowadzeniem telemetrii Leszkowi B. W piątek zapominam zadzwonić do Warszawy w sprawie umowy, dlatego mimo urlopu muszę przyjechać do pracy jeszcze w poniedziałek (16-tego).

W poniedziałek, 16 VI 1997 r., mamy kolejne spotkanie toruńskiej grupy Sathya Sai. Przyszli: Wojtek, Daniela, Bożenka i Marysia. Powraca temat mojego jutrzejszego wyjazdu. Marysia stwierdza: „Na pewno dostaniesz interview.” Ja wyrażam niezadowolenie z takiego mówienia. Nadmieniam nawet, że nie zależy mi na interview, gdyż marzę o czymś większym. Na pytanie, o czym, odpowiadam, że chciałbym pójść ze Swamim sam na sam wieczorem na spacer; wywołuje to podziw lub coś w rodzaju ‘zazdrości’ Danieli. (Niewątpliwie zapędziłem się z tym swoim oświadczeniem!) Potem z ust Bożenki pada pytanie, o co poprosiłbym Swamiego, gdyby zapytał, czego chcę. Próbuję wykręcić się z odpowiedzi, ale wychodzi mi to niezbyt zdecydowanie i w końcu opowiadam wszystkim, co sobie wymyśliłem na taką okoliczność: ‘Niechaj wszyscy, którzy będą czytać Ramakathę Rasawahini będą mieli przynajmniej tak wzniosłe przeżycia, jak ja miałem kiedyś. Widzę, że robi to na obecnych wrażenie.

Wychodzę wcześniej, podczas śpiewu mahamantry Hare Kriszna (przedtem na pożegnanie zaśpiewaliśmy Prema muditę). Na spotkaniu pytano mnie też o stosunek mojej rodziny do tego wyjazdu. Powiedziałem, że nie są zachwyceni (z wyjątkiem teściowej). Zdaje się, że była jeszcze jakaś dyskusja, gdyż Wojtek przed moim wyjściem wręczył mi plik kartek do przeczytania o przyczynach i środkach zaradczych na niezgodność partnerów. Poproszono mnie o przywiezienie z Indii: (1) dzwonków, (2) bębenka, (3) wisiorka do kluczy ze znakiem OM, (4) puszki na wibhuti (święty popiół), wibhuti (ten proszek często materializowany przez Sai Babę produkują też Jego wielbiciele i można go kupić w aśramie), trociczek ...

 

Podróż i pierwsze spotkanie

17 VI 1997. Pożegnawszy dzieci i Zsuzsę, wychodzę z domu ok. 6:00. Wszystko układa się zgodnie z planem. Odlot z Warszawy o 14:35. W Zurichu mam na rozmyślania kilka godzin (od 16:45 do ok. 20-tej, gdyż planowy odlot do Bombaju wypadał o 20:40). Pomyślałem, żeby Swami załatwił tak, abym w Bombaju dostał się na samolot do Bangalore o 10:40, mimo że nie mam rezerwacji, i nie musiał czekać aż do 18:00.

 

18 VI (środa)

Do Bombaju przylatujemy około 8:30 (tamtejszego czasu – bodajże 5,5 godziny późniejszy od naszego), trochę (10 czy 20 minut) spóźnieni. Przy odprawie paszportowej pytają dokąd jadę. Moje: „Do Puttaparthi, do Sai Baby” wywołuje przyjazny uśmiech na twarzy urzędnika i jakiś krótki komentarz, z czego rozumiem, że człowiek zna Swamiego i jest przychylny przyjeżdżającym do Niego. Po wielogodzinnym locie mogę wreszcie zapalić papierosa. Na zewnątrz jest gorąco, parno i dość obskurne otoczenie jak na taką metropolię. Mam obawy, że jednak nie złapię tego wcześniejszego samolotu, gdyż leje deszcz i nie przyjeżdżają autobusy podwożące na Domestic lines (krajowy dworzec lotniczy). Raz po raz hinduscy taksówkarze napastują mnie, proponując podwiezienie za 350 Rp (rupii). Powiadam, że to za drogo. ‘Ile?’ Mówię, że 50! Schodzą do 300 Rp, ja proponuję 100. Czas szybko płynie i w końcu mam ‘pietra’, że skąpiąc parę dolarów rzeczywiście stracę samolot (jest już coś koło 9:30 lub 9:40, a samolot odlatuje o 10:40). Taksówkarze twierdzili, że po deszczach autobusy kursują bardzo rzadko i nieregularnie. Zgodzili się na zapłatę 250 Rp obiecując przewieźć mnie w ciągu 20 minut. Jedziemy (dwóch Hindusów i ja) bocznymi uliczkami osiedlem mieszkaniowym raczej niepodobnym do wielkiego miasta: niska rzadka zabudowa, tereny zaniedbane. Gładko dostaję boarding pass (kartę wstępu na samolot) mimo, że moja rezerwacja opiewała na tę godzinę ale poprzedniego dnia (!) oraz na 18:00 tego dnia. Teraz kieruję do Sai Baby drugą prośbę: aby w Bangalore udało się złapać kogoś do spółki na taksówkę do Puttaparthi. Lot do Bangalore trwa około 1,5 godziny. Przy wyjściu z dworca lotniczego zaczepiają mnie taksówkarze proponując swoje usługi – grzecznie ale zdecydowanie odmawiam. Okazuje się, że parę kroków na zewnątrz dworca już czeka 'na mnie' jakiś biały (przedstawia się jako Amin, Niemiec z Austrii). Miał wcześniej zwerbowanego na ten przejazd taksówką Hiszpana z Anglii (młody człowiek, 21 l.) – ja byłem trzeci. Po drodze do Puttaparthi złapaliśmy gumę, co skrzętnie wykorzystuję na wypalenie papierosa (może nawet dwóch). Przejazd tych około 200 km zajmuje nam chyba ze cztery godziny, zamiast trzech.

Puttaparthi przyjmuje nas bez fanfar! Dostaję zakwaterowanie na czwartego (!) i tylko do 24 czerwca! Pokój jest praktycznie bez wyposażenia, ale z łazienką i wielkim wentylatorem o trzech śmigłach pod sufitem. Jedno okno, stale otwarte ma siatkę przeciw komarom. Trzech tu zakwaterowanych ma materace rozłożone na podłodze i obok swoje torby i rzeczy. Dla mnie jest przeznaczone to puste miejsce najbliżej drzwi. Często materac można wykorzystać po poprzednich mieszkańcach, którzy nie zabierają ich ze sobą przy wyjeździe. Ja jednak materac będę musiał sobie kupić. Darśan (tak nazywa się spotkanie Swamiego z wielbicielami; darśa w sanskrycie znaczy ‘patrzenie na, oglądanie’) jest o godz. 16:15 – 16:30, ale my spóźniliśmy się (przez tę gumę). Gdy trójką z taksówki przychodzimy, ludzie już wracają z placu darśanowego,.

O godz. 18:00 są bhadźany (śpiewanie pieśni religijnych i mantr), które odbywają się na tym samym wielkim zadaszonym placu darśanowym (oficjalnie miejsce to nazywa się Sai Kulwant Hall). Na plac wchodzi się po schodkach i przez bramkę w prawym tylnym narożniku (patrząc od Mandiru, głównej świątyni całego aśramu, z przodu placu, z którego Baba często wychodzi na spotkanie z wielbicielami). Przy wejściu ‘sewacy' (formalnie Sewa Dal, wielbiciele, którzy ochotniczo pilnują porządku; spolszczona nazwa pochodzi od sanskryckiego sewa – służba) proszą o pokazanie zawartości torebki, którą (jak wielu wielbicieli z Zachodu) noszę na brzuchu przypiętą na pasku wokół bioder. Wykrywają u mnie papierosy i każą je wynieść. Biegiem wylatuję poza plac, przekładam paczkę i zapalniczkę z torebki do swojego sandała, który wcześniej zostawiłem przed wejściem (gdyż tutaj wchodzi się na boso; później dowiaduję się, że pozostawione tu obuwie często ginie!). Po powrocie, gdy sewacy kończyli mnie „rewidować”, słyszę, że ktoś z nabożeństwem mówi przyciszonym głosem ‘Baba’. Mnie przechodzi dreszczyk emocji; mówię do sewaków ‘Baba’ i nie czekając na ich reakcję ruszam pół-biegnąc w kierunku środka placu. Cały czas, gdy tak biegnę, widzę jak z daleka, z werandy Mandiru (podwyższenie placu przy portyku świątyni) Swami patrzy w moją stronę. Może w rzeczywistości patrzył poza mnie na sewaków, którzy nie powinni tak późno wpuszczać mnie na plac. Dopiero po dłuższej chwili zaczął patrzeć w inną stronę. Tak wyglądało moje pierwsze widzenie Swamiego. Pod koniec bhadźanów jeszcze raz Go widziałem, gdy przechodził przez plac, idąc z Mandiru do Poornachandry (Purnaćandra to nazwa auli bądź hali widowiskowej, na której szczycie Swami miał wtedy swoje mieszkanie).

Po bhadźanach stwierdzam, że w sandale nie ma moich papierosów! W innym miejscu, parę metrów dalej widzę kilka rozrzuconych sztuk. Zapalniczka jednak została. Ale nie żałuję papierosów – może to sztuczka Swamiego. Ruszam na wieś (zaraz za bramą wejściową do aśramu Parasanthi Nilayam; właściwie nie jest to w tym miejscu wieś, lecz miasteczko z licznymi handlarzami i sklepami). Nietrudno było kupić materac i kapę (jako przykrycie lub prześcieradło), gdyż szybko zainteresowano się, czego szukam i rezolutny chłopak (może 13-letni) świetnie mówiąc po angielsku pomógł mi wybrać najodpowiedniejsze rzeczy. Gdy o zmroku wracam z zakupami, mam już jednak nastrój raczej podły. Właściwie jestem zły. Przychodzi myśl, że wobec tak nieprzyjaznego przyjęcia w aśramie (spóźnienie na darśan, pokój wieloosobowy, bez materaca, zabrane papierosy – za wszystko oczywiście winiłem Babę), trzeba skrócić pobyt i szybko wracać do domu. Uznaję jednak, że te złe myśli mogą wynikać ze zmęczenia długą podróżą i decyzję postanawiam odłożyć do jutra (następnego dnia jednak takie myśli w ogóle się już nie pojawiły).

 

Pobyt w aśramie

19 VI (czwartek)

Idę na darśan o 7-mej. Baba przeszedł całkiem blisko mnie, ale za daleko, by podać listy, które przywiozłem od toruńskich wielbicieli. Nawet nie spojrzał w moją stronę.

O 8:00 w Lecture Hall (sali wykładowej) jest szkolenie „Orientation Lecture” przed rejestracją. Mamy instrukcje, by:

1. Nie wychodzić poza aśram – najlepiej wcale, gdyż na zewnątrz panuje inna atmosfera (materialistyczny zgiełk, gdy tutaj są doskonałe warunki do pracy duchowej).

2. Jeść w aśramie (kontrola zmysłów).

3. Rozmyślać nad pytaniem ‘Kim jestem?’

4. W próbach skontaktowania się z Babą nie korzystać z pośredników.

5. Nie dawać datków pieniężnych na instytucje (jest to sprzeczne z tutejszym prawem) ani żebrakom.

O 9:00 są bhadźany – wielbiciele zebrani na placu darśanowym śpiewają znane mi i nie znane pieśni religijne, głównie hinduskie (w sanskrycie), ale czasami także po angielsku.

Po bhadźanach w State Bank of India (oddział na terenie aśramu) wymieniam 150 USD na 5265 Rp (tj. po 35,1 Rp/USD).

Około 12:00 zwiedzam aśram. Do Muzeum Religii nie wpuszczali; zwiedzę je kiedy indziej.

Przed 16:00 jest popołudniowy darśan. Próbuję z 6-tego rzędu podać listy. Sai nie zwraca uwagi. Po darśanie robię zakupy: papcie, spodnie* (typowe w tym środowisku, z lekkiego białego materiału).

W aśramowej księgarni załatwiam prenumeratę miesięcznika Sanathana Sarathi na 1998 r. Długo przeglądam dostępne książki. W późniejszych dniach kupię tu kilkadziesiąt pozycji. Moje przydługie oglądanie książek wydawnictwa Sathya Sai kończy się wyproszeniem, gdyż obsługa zamykała księgarnię udając się na bhadźany. Tymczasem ja ciągle mam ze sobą swoje zakupy, dlatego rezygnuję z pójścia na plac i łażę po aśramie. Wcześniej Amerykanin (Andrew T., współmieszkaniec) powiedział mi, gdzie jest stołówka dla westerners. Około 19:00 spożywam pierwszy stołówkowy posiłek** (6 porcji po 5 Rp). Jest to trochę za dużo.

W pokoju umawiamy się, że cała nasza czwórka (Andrew z USA, Daniel ze Szwecji, Enrico z Włoch i ja) stanowi grupę (jeśli Swami prosi kogoś jednego na interview, zwykle idzie cała taka grupa). W związku z tym musimy załatwić sobie jednakowe chusty.

* Z tymi spodniami miałem później mały problem: szybko się brudziły nabierając na siedzeniu i bokach ceglastego koloru (tutejsza jałowa ziemia dawała ten kolor). To z powodu siadania w lotosie na posadzce placu darśanowego (nienawykły do takiej pozycji, raz po raz zmieniałem sposób siedzenia, wycierając przy tym posadzkę). Na szczęście przed budynkiem, gdzie mieszkaliśmy, często spotykałem praczki, które prały bieliznę za kilka rupii (dawało się im rzeczy, a one przynosiły wyprane np. następnego dnia).

** Każdy posiłek zaczyna się tutaj od wspólnego odśpiewania modlitwy Brahmarpanam, której pierwsza z trzech zwrotek brzmi tak: Brahmarpanam Brahma hawir, Brahmagnau Brahmana hutam, Brahmajwa tena gantawjam, Brahma karma samadhinaha. Jest to 24 werset 4 rodz. Bhagawad Gity i znaczy: Czyn ofiarny jest Brahmanem, sama ofiara jest Brahmanem, ofiarowana jest przez Brahmana w świętym ogniu, który jest Brahmanem. Druga zwrotka to 14 werset 15 rozdz. Gity (słowa Kriszny, o tym, że to On jest ogniem trawiącym itd.), a ostatnia ma znaczenie: O Panie, Tyś jest potrawą, Ty cieszysz się spożywaniem, Ty dostarczasz pożywienia, dlatego wszystko, co spożywam składam w ofierze Tobie. Tu, w stołówce, po raz pierwszy zauważyłem ze zdziwieniem, że popularne i ważne słowo ‘Brahma’ (występująca w złożeniach forma gramatyczna słowa Brahman, które ma wiele znaczeń, ale jest to m.in. nazwa Boga bezosobowego lub osobowego, Absolut, Unwersalna Dusza) wymawia się: Bramha. Naturalnie, Hindusi mówią w ten sposób nie tylko w tej modlitwie, lecz zawsze.

 
PrasanthiNilayam1997a.jpg    
Blok North-5, w którym mieszkałem na początku. Cztery stojące przy wejściu postacie to (od lewej): Daniel, jakiś Hindus, Enrico i ja. To i trzy inne (przezentowane dalej) zdjęcia z naszą paczką otrzymałem ze Stanów od Andrew już po powrocie do kraju.
 

 

20 VI (piątek)

Około 5:00 w miejscu za Mandirem przysiadam się do upatrzonego szeregu* do losowania kolejności wchodzenia na plac darśanowy. Każdy z takich szeregów liczy kilkadziesiąt osób. Na placu darśanowym kolejne szeregi sadowią się wzdłuż specjalnie wyznaczonego przejścia, którym w czasie darśanu będzie szedł Swami. Gdy już wszystkie miejsca po obu stronach przejścia są zajęte, następne szeregi siadają w drugim rzędzie (rzędami nazywam siedzenie obok siebie, ramię w ramię). Mój szereg w wyniku losowania dostaje 9-kę, co w tym przypadku oznacza, że na placu siedzę w trzecim rzędzie licząc od przejścia. Swami idzie ‘moją’ stroną przejścia między siedzącymi wielbicielami. Jednak jakieś cztery metry przed dojściem na moją wysokość skręca i przechodzi na drugą stronę niejako omijając mnie. Zauważam krótki moment, gdy Swami zerknął na mnie, ale nic to spojrzenie nie wyrażało. Widzę, że jakiś Hindus w pierwszym rzędzie przede mną siedzi tyłem do Swamiego. Pomyślałem, że tak wyraża swoją złość na Niego i pewnie dlatego Swami nas ominął (później orientuję się, że w istocie musiał to być sewak i po prostu siedział przodem do tłumu pilnując porządku). Krótko przed skręceniem, Sai Baba ruchem okrężnym ręki kreuje dla kogoś wibhuti (wczoraj widziałem ten cud lepiej). Przez dłuższy czas bacznie obserwuję Swamiego okiem badacza, bez jakichkolwiek emocji. Zauważam, że On zachowuje się niezwykle – tak, jak gdyby miał oczy dookoła głowy. Rozmawia z kimś, parę kroków przejdzie i nagle odwraca się w jakimś innym kierunku od razu mówiąc coś do konkretnego człowieka wyłuskanego z tłumu, tak jakby tuż przed chwilą już z nim rozmawiał (a wyraźnie widzę, że nie mógł z nim mieć żadnego normalnego kontaktu). Wynika mi z tego, że On niejako widzi umysły wszystkich wokół i odpowiada na ich wewnętrzne wołania, wątpliwości itp.

Przegapiłem bhadźany o 9-tej. Około 10-tej kupuję 21 książek do wysyłki do domu (koszt całości 800 Rp). Kupiłem m.in. wszystkie brakujące mi klasyczne prace Bhagawana Baby (tj. te z serii Vahini i Summer Showers), w tym także Sandehę Nivarini w języku telugu**. Ruszam na wycieczkę do posągu Hanumana (małpa z Ramajany, wielbiciel i sługa Ramy) górującego nad stadionem Hill View. Ale tam niestety nie wpuszczają. Zawracam więc i dochodzę do głównej ulicy czy raczej drogi, mijam planetarium (nieczynne w tym okresie), przechodzę obok Sai Gity (słonica Swamiego), potem za kolejnym gopuram (brama nad drogą) wstępuję do Gokulam (pastwiska i schronienia dla krów), gdzie znajduje się ładna figura Kriszny (wioska młodego Kriszny też nazywała się Gokulam). Potem tą samą ulicą dochodzę aż do ‘jeziorka’ na południe od Puttaparthi (wyschnięty w tym czasie basen, prawdopodobnie zalew tutejszej rzeki Ćitrawati).

Po drodze od tyłu powoli nadjeżdża dwóch rowerzystów – młodych Hindusów. Gdy mnie mijają, ten bliżej mnie, ku memu zaskoczeniu (nie widziałem, że jadą) muska mnie w przelocie palcami po ramieniu. Popatrzyłem zdezorientowany za jakby nigdy nic się nie zdarzyło odjeżdżającymi. Z braku lepszego wytłumaczenia pomyślałem, że to ktoś stuknięty albo jakiś ‘pedał’, gdyż muskając mnie miał do twarzy przylepiony delikatny uśmiech. Dużo później zorientowałem się, że Hindusi mają taki zwyczaj dotykania białych (zdaje się, że traktują to jako doby znak, tak jakby dotykali jakąś szlachetniejszą od siebie istotę).

Połaziłem trochę w okolicy wspomnianego jeziorka, szukając przy okazji ustronnego miejsca. Natknąłem się na grupę pracujących w polu wieśniaków, którzy z wyraźnym zaciekawieniem zwrócili na mnie uwagę – pewnie biali pojawiali się rzadko w tych zakątkach. Starałem się nie dać po sobie poznać, czego szukam ani tego, że dla mnie ta sytuacja jest całkiem nowa. Powoli oddaliłem się, klucząc między ciernistymi krzewami i zaroślami. Potem przeszedłem na prawą stronę drogi prowadzącej z aśramu i udałem się na wzgórze z pomnikiem. Stamtąd zszedłem ponownie nad jeziorko, po czym tą samą główną drogą wróciłem do aśramu.

Przed 15:00 wszyscy wychodzą na darśan. Ja idę kilka minut później; gdy przychodzę jest już po losowaniu. Dostaję bodajże 5-ty rząd (licząc od przejścia dla Swamiego). Swami popatrzył na mnie dwa razy. Raz stanął na wprost mnie i zaczął wykonywać ruchy ręką, jak gdyby świdrował mnie zagłębiając się w moją istotę i coś sprawdzając. Nagle wycofał się z tej penetracji, co zrozumiałem, że jeszcze nie jestem gotowy, by mógł się mną intensywniej zająć albo zlecić mi poważniejsze zadanie; na mnie jeszcze nie pora. W tym czasie siedziałem lekko uśmiechnięty, specjalnie niczego nie oczekując, ale przygotowany na wręczenie listów. Potem Swami, przeszedłszy w koło po męskiej stronie placu (siedziałem w miejscu w rodzaju wysepki, wokół której było przejście), ponownie zbliżył się do mnie i znów dość przeciągle na mnie popatrzył. W tym miejscu rozdawał wibhuti. Odnotowałem, że sprawia mi radość to, że Swami obdarza ich tym proszkiem (każdy obdarzany był tym prezentem uszczęśliwiony) – nie zazdrościłem im, gdyż mnie osobiście specjalnie nie zależało na wibhuti (ale otrzymaniem na pewno też byłbym uszczęśliwiony).

Około 17:30 przed bhadźanami Swami długo rozmawia z uczniem i nauczycielem – aż przez jakieś pół godziny. Potem już wcale nie wychodzi.

Wieczorem, ok. 21:30 Amerykanin zaprasza mnie do przeprowadzenia medytacji ‘z przekazem energii’. Szwed chyba jest chory, a Włoch spóźnia się (prawdopodobnie był gdzieś na śpiewach).

Ciekawe, że do papierosów wcale mnie nie ciągnie***.

 * Szeregiem nazywam to, że siedzimy gęsiego, jeden za drugim, po jakieś 20 osób w lotosie na cemencie. Osoba siedząca na czele szeregu z podsuwanego przez sewaka worka losuje numer dla całej tej grupy. Trzeba było baczyć, gdzie się siada, gdyż niektóre miejsca wypadały pod gałęziami drzew, na których zwykle przesiadywały ptaki i zdarzało się, że ludzie byli przez nie brudzeni.

** Naturalnie nie znam tego języka a tym bardziej pisma, które różni się tak od dewanagari, jak i innych pism używanych z innymi indyjskimi językami sąsiednich stanów. Angielska Sandeha miała ewidentnie błędny skład, więc liczyłem, że uda mi się poprawić strukturę angielskiej wersji kierując się samym rozpoznaniem, co gdzie jest napisane. W rzeczy samej po powrocie z Indii trochę dokładniej przyjrzałem się także samej treści korzystając z podręcznika do telugu i mozolnie sprawdzając znak po znaku, słowo po słowie kilka fragmentów tekstu w telugu, gdyż chciałem upewnić się, czy N. Kasturi wiernie przełożył z telugu na angielski oryginalny tekst napisany ręką Swamiego (ta Sandeha Nivarini jest bardzo trudnym tekstem, raz po raz sięgającym do terminologii głębokiej wedanty, co sprawiało, że miałem mnóstwo problemów z samym tylko zrozumieniem). Ku własnej uciesze, chociaż z pewnym zaskoczeniem stwierdziłem, że Kasturi, który znany jest z elokwencji w swoim pisarstwie (po angielsku), tłumaczył niemal słowo w słowo i nic nie interpretował, przynajmniej tam, gdzie sprawdzałem.

*** I tak zostaje już do końca pobytu w aśramie. W ogóle o tym nie myślę, tylko co parę dni z pewnym zdziwieniem, ale i radością, uświadamiam sobie, że przecież nie paliłem od czasu zniknięcia tej paczki z sandała! A trzeba wiedzieć, że dotąd tkwiłem w tym nałogu od pierwszego roku studiów, gdzieś od 1968 r., czyli około 30 lat.

 

 
PrasanthiNilayam1997b.jpg    
Komplet mieszkańców pok. D-10 w North-5 przed blokiem (od lewej): Daniel,Enrico, ja i Andrew.

21 VI (sobota)

Na porannym losowaniu nasz szereg dostaje nr 3 i na placu darśanowym siadam w drugim rzędzie za sewakiem, który siedzi przodem do mnie. Gość, który w czasie wchodzenia wyprzedził mnie (rzecz naganna) załapał się na pierwszy rząd. O 6:50 z Mandiru wychodzi Swami. Podszedł blisko mnie i wziął wszystkie listy, które Mu podałem! Cieszę się podwójnie: że wziął i że nareszcie mam to z głowy.

8:50 – zaczynają się bhadźany. Około 9:20 wychodzi Sai i przechodzi do Poornachandry.

Idę do kolejki, by wejść i obejrzeć Mandir od środka.

O godz. 10:00 wysłuchuję godzinnego (pełne 60 minut) wykładu na temat: Bhajogovinda.

Przed 15-tą mój szereg wchodzi jako drugi i mam drugi rząd (przy końcu przejścia dla Sai Baby, po wewnętrznej stronie, tj. tej bliższej Mandiru). Postanowiłem sobie, że jeśli Swami podejdzie blisko, poproszę Go o interview. Ale On jeszcze daleko przed moim miejscem, skręcił na drugą stronę wcale nie spojrzawszy w moim kierunku. Krótko przedtem, siedzący przede mną młody Hindus albo dwóch dość nachalnie wystartowali w kierunku Baby (może dlatego skręcił).

O 17:20 wybieram się sam nad rzekę Ćitrawati. Nie ma tu nic wody – tylko piasek. Wspinam się na wzgórze, gdzie rośnie Kalpa Wriksza (ang. Vriksha) – tamaryndowe drzewo spełniające życzenia. Nazywa się tak jak jedno z pięciu drzew (sanskr. wriksza) w raju boga Indry, gdyż na nim w młodości Swami kreował na życzenie różnorakie owoce dla wiejskich chłopców. W pobliżu Kalpa Wrikszy spotykam Andrew i Daniela. Po obejrzeniu drzewa i wejściu wyżej, na szczyt oni schodzą ze wzgórza drugą stroną, a ja się cofam, gdyż na dole zostawiłem papcie. W czasie schodzenia zatrzymuję się na chwilę, by popatrzeć z tego wzniesienia na tereny za rzeką przed górami z drugiej strony Ćitrawati. Mała wioska i jej okolice zaraz za korytem rzeki wydają mi się jakoś bardzo znajome! Przychodzi skojarzenie, niemal wiem, że uczestniczyłem albo byłem świadkiem jakiejś operacji w tej wiosce i sąsiednich miejscach. Uznaję, że to osobliwe skojarzenie musi wiązać się z jakimś snem, którego jednak nie pamiętam. Gdy wracam znad rzeki, stwierdzam, że już rozpoczęły się bhadźany (a jest kilka minut po 18-tej). Dołączam do śpiewających i po około 20 minutach rozlega się dzwon na cześć Sai, który powoli wyszedł z Mandiru i przeszedł na tyły Poornachandry.

Postanawiam, że jutro spróbuję zadzwonić do domu.

Spalona wczoraj na wyciecze skóra dzisiaj jednak nie piecze, mimo, że wyglądam ‘na pomidora’. Jeszcze wczoraj wieczorem posmarowałem się kremem od Andrew przed jego Full Moon Meditation.

Dzisiaj w księgarni aśramowej kupiłem (za 52 Rp) książkę A Catholic Priest Meets Sai Baba włoskiego księdza Mario Mazzoleniego. Don Mario został ekskomunikowany za publiczne uznanie Swamiego za Awatara czyli zstąpienie Boga, co zostało w szczegółach opisane w posłowiu do tego poszerzonego angielskiego wydania książki, pierwotnie wydanej po włosku przed ekskomuniką.

 

22 VI (niedziela)

Wychodzimy z Andrew ok. 4:05, by wziąć udział w najwcześniejszych codziennych ceremoniach. Na placu znajdujemy się w 3-cim rzędzie. Wchodzimy do Mandiru, gdzie jest już ciasno od ludzi. Po jakimś czasie gaśnie światło i śpiewamy Omkar (21 razy świętą sylabę Om). Potem kobiecy głos długo śpiewa Suprabhatam*. Gdy wychodzimy idąc w sankirtanie (śpiewanie w procesji), inni zaczynają już wchodzić na plac darśanowy po rozlosowaniu numerów! Co za niesprawiedliwość (bo śpiochy będą miały lepsze miejsca; ale podobno tak się zdarzyło tylko wyjątkowo dzisiaj). W końcu sewacy sadowią mnie bodajże na 6 miejscu, którego Swami w ogóle nie zauważa.

Rozmawiam chwilę z Maxem – przyjechali wczoraj z Polski w 18 osób; jutro ma przyjechać jeszcze Marek O.

Kilka minut przed 9-tą, jeszcze przed bhadźanami pojawia się Swami. Chwilę patrzy (wprawdzie w moim kierunku, ale z daleka), potem powoli wraca do Mandiru. Na koniec, po ostatnim bhadźanie, znów się pojawia i wolno przechodzi stroną kobiet (z mojej prawej) do audytorium Poornachandra.

O 12:10 z poczty na terenie aśramu dzwonię do domu (numer kierunkowy do Polski i Torunia: 0048-56). Dzieci jeszcze śpią; teściowa wyjechała wczoraj. Zsuzsa zaspana – musiałem kilka razy powtarzać to, co chciałem powiedzieć. Zapłaciłem 184 Rp (tylko po 35-40 Rp za minutę, bo w niedzielę jest taniej), czyli chyba trwało to jakieś 5 minut.

Spóźniam się na losowanie na darśan o 15-tej. Ląduję w około 5 rzędzie, ale Swami omija mnie z daleka.

O 18-tej jestem na bhadźanach. Jakieś 20 minut później Swami przechodzi z Mandiru do Poornachandry.

* Suprabhatam – 10-zwrotkowa modlitwa poranna w sanskrycie o przepięknej treści. Początek ma takie znaczenie (Iśwaramma to matka Swamiego): O synu Iśwarammy, o Wspaniały! Na wschodzie już świta. Codzienne obowiązki boskości, które podjąłeś, trzeba wypełnić, dlatego obudź się już, o Panie Sathya Sai! Zbudź się, zbudź, o Panie (Putta)Parthi! O Panie całego wszechświata i ludzkości! Zbudź się, o miłosierny Panie, by świat dostąpił pomyślności, szczęścia, dostatku i błogosławieństw... To przynaglanie Go w podobnym duchu z przywoływaniem najróżniejszymi argumentów, aby wreszcie raczył wstać ciągnie się przez następne strofy. Końcówka tej pieśni wygląda zaś tak: Wielbicielki, których serca są wolne od światowych więzów niczym płatki lotosu (co woda ich się nie ima), które w cnotach i pobożności są jak Sita, świętymi hymnami wyśpiewują Twoją chwałę – chwałę Pana Śiwy z szyją wężem przystrojoną – w rękach nosząc śliczne girlandy kwiatów. Ten piękny świt jest od Ciebie, o Panie Sathya Sai. Kto codziennie recytuje ten poranny hymn na przebudzenie dostąpi stanu najwyższej inteligencji i mądrości. Niech nam błogosławi boski Guru, Ten, który darzy mądrością; niech nam błogosławi Pan z Parthi, Sathya Sai. Całe Suprabhatam oraz kilka innych, równie popularnych modlitw i mantr przedstawiam w osobnym pliku.

 

23 VI

Budzimy się około 4:10 i wychodzimy ok. 4:30. Na placu siedzimy w jednym rzędzie we trójkę (bez Andrew, który zajął dla mnie miejsce, gdy szedłem w nagarasankirtanie, tj. procesji, a po moim powrocie przeszedł na ławkę z boku placu – on jest kaleką, dlatego niewygodnie mu siedzieć tak jak wszyscy w lotosie na posadzce placu). Wylosowaliśmy numer 11, co dało czwarty rząd na placu. Swami znów obszedł nas szerokim łukiem. Na końcu udzielania darśanu Swami wezwał sewaka i kazał mu odszukać dwóch Amerykanów – później weszli na interview. Wychodząc z placu załapałem się na kilka ziaren ryżu, który Swami wykreował i rozrzucił na szczęście (ludzie zbierali ziarna z posadzki).

Około 10-tej idę do biura Sanathana Sarathi poszukać speców od kultury indyjskiej (potrzebni mi są, bo mam pewne wątpliwości co do znaczenia kilku fragmentów tłumaczonej Ramakatha Rasawahini). Każą mi czekać na jakiegoś gościa. Po około godzinie czekania wychodzę do budynku EHV (Education in Human Values), gdzie wykład ma Narasimhiah. On zagadnięty po wykładzie proponuje mi niejakiego Rao, podając jego adres. Rao powiada, abym przyszedł w następny poniedziałek, gdyż ma jakieś roboty przed domem (mieszka na terenie aśramu). Łażę po aśramie robiąc szkice osiedla (łącznie z numeracją bloków) z zamiarem zrobienia kiedyś szczegółowej mapki dla Polaków wyjeżdżających do Prasanthi Nilayam (tu jest namiastka takiej mapki).

Przed 15-tą idziemy na darśan. Enrico losuje nr 1 (!), Daniel – 3, a ja – 4. Swami przystaje przed Enrico. Enrico prosi o interview, ale Swami rozmawia z Rosjanami: „Ilu?,” „Ośmiu.” Do innej grupy: „Ilu?,” „28!” Jestem na rogu, drugi za sewakiem. Swami zerka w moją stronę, ale przechodzi w odległości około metra do innej grupy, nie dając mi szansy ani się uśmiechnąć, ani poprosić o interview (w istocie sam ciągle jeszcze nie wiem, czy chcę tego interview – cały czas czuję się zbyt ‘na luzie’, więc chyba szkoda byłoby marnować dla mnie tak dla innych cenny czas audiencji).

Wychodzimy z Andrew na wieś. Kupuję wisiorek ze znakiem Om dla Jana. Przed 18-tą wracamy na bhadźany. Ok. 18:20 rozlega się bicie dzwonu i Swami powoli przechodzi do Poornachandra Auditorium.

Przed kolacją spotykam Marka O. Przyjechał dziś w nocy lub wczoraj wieczorem (pociągiem z Bombaju, gdzie odłączył się od grupy z Maxem, którzy przylecieli samolotem). Zamieszkał w budynku North-4, czyli obok nas (nasz budynek to North-5, kwatera D-10). Marek pyta, czy mam grupę – niestety, mam, więc nie mogę się przyłączyć do Polaków.

 

24 VI (wtorek).

Wstajemy ok. 5:30 i śpieszymy do szeregów (losowanie kolejności wejścia na plac). Enrico dostaje nr 8 i ląduje w drugim rzędzie, Daniel też siada w 2 lub 4-tym. Ja losuję 18 i siadam gdzieś za nimi (5-ty rząd). Maks i Amin siedzą w pierwszym rzędzie. Swami omija wszystkich – nas też. Na mnie to nawet oka nie zawiesił.

Po darśanie idę na wieś zwiedzać północną część Puttaparthi. Odwiedzam m.in. kaplicę Śiwy, miejsce urodzenia Sathyanarayany (takie imię dostał Swami po urodzeniu). Potem obchodzę w koło całe osiedle mieszkaniowe, gdzie przy wąskich uliczkach są pojedyncze domki, na ogół zda się ubogich ludzi, ale tu i ówdzie spotyka się też coś na kształt naszych willi. W drodze powrotnej, gdy jestem w księgarni, mówią: ‘Swami wyjeżdża!’ Wszyscy wybiegają (ja też). I rzeczywiście – wyjeżdża wiśniowy samochód, a w nim Swami. Pojechał w stronę Vidyagiri (na południe, główną ulicą). W innej księgarni (Sai Towers) kupuję podręczniki do telugu (tutejszy język, którym mówi także Sai Baba) i sanskrytu oraz The Sai Incarnation Sudha Adityi (razem kosztowały 190 Rp), a także pojemniki na wibhuti w postaci metalowych puszek o średnicy 4 cm. Wracam po 9-tej, podczas bhadźanów, więc już nie wchodzę na plac.

Po 14-tej wychodzimy, by załatwić przedłużenie pobytu w mieszkaniu. Zapisują nas do 3 VII. Później mamy przeprowadzić się do baraków, gdyż jest planowany zjazd młodzieży (ma być coś około 3000 uczestników).

Na darśan Enrico i Daniel dostają się na pierwszy rząd; ja losuję 4 i siadam (za nimi) w trzecim rzędzie. Swami omija nas z daleka. Wyjątkowo długo czekaliśmy, gdyż Swami najpierw wyszedł około 15:40 na pięć minut, a potem na 10-15 minut, ale dopiero o 16:40. Czas czekania wielbiciele zapełniają medytacjami, słuchaniem muzyki (zwykle nadawana jest przez głośniki muzyka sprzyjająca wyciszeniu i medytacji) albo czytaniem przyniesionej w tym celu książki (ja nigdy nie przynosiłem ze sobą niczego do czytania).

O 17:55 przychodzimy z Enrico na bhadźany. Gdy wchodzimy na plac, na werandzie Mandiru pojawia się Swami i wchodzi na plac jego środkiem. Po kilku minutach chowa się w Mandirze. Po bhadźanach, ok. 18:20, znów wychodzi i idzie do Poornachandry.

Około 19-tej jemy z Enrico kolację i idziemy na wieś. Tu wciskają mi bębenek za 250 Rp. Tłumaczę, że nie chcę itp. W końcu gość sprzedaje mi go za 120 Rp (kupiłem, gdyż w Toruniu obiecałem komuś przywieźć coś takiego).

 

25 VI

Wstajemy o 5:30 i idziemy na darśan. Losuję 14-kę (Enrico dostaje przedostatni numer, chyba 20), ale na placu mam dobry widok. Widziałem Swamiego przez cały czas, od Jego wejścia do końca, mimo, że sewak posadził mnie jeszcze o jeden rząd dalej (w 6-tym).

Przed bhadźanami płacimy za locum (450 Rp za cztery osoby i za 10 dni). Podczas bhadźanów, o 9:20, Swami przechodzi z Mandiru do Poornachandry.

Zgłaszam się do redakcji Sanathana Sarathi (tak mi wcześniej kazano). Gość, na którego poprzednio tu czekałem, pojechał gdzieś samochodem i powinien zaraz wrócić. Zjawia się ok. 10:00. Niezbyt serdecznie się ze mną wita. Zainteresował go mój zeszyt z notatkami. Przejrzał szczegółowo (!) i w międzyczasie pyta ‘What is the question? (Jakież to pytanie?) ’. Jestem już trochę zły na niego. Mówię, że mam sporo pytań, np. „co znaczy słowo ‘gerua’.” Nie wie, ale mówi, żebym zostawił ten zeszyt. Nie bardzo mam na to ochotę, gdyż mam tam mnóstwo ‘śmieci’. On na to: ‘In that case we cannot help you (w takim razie nie możemy ci pomóc) ’! Wobec takiego dictum natychmiast wyrażam zgodę. Mam przyjść około 18:30, zaraz po bhadźanach.

Po 14-tej jesteśmy na losowaniu numerów. Enrico znów ma 1 (!); ja dostaję drugi rząd (po wylosowaniu 6-ki), niedaleko od Enrico i Maxa (ten wszedł z innego szeregu). Mam świetny widok na Sai, gdy On kreuje wibhuti na rogu naprzeciwko. Potem widzę jeszcze lepiej, gdy przechodzi na moją stronę z lewej o jakieś 2 m ode mnie. Z bliska obserwuję jak to robi! Przedtem Swami znów podszedł do Enrico, a ten dotknął Jego stóp. Podglądałem, jak Enrico to przeżywał. On ma 34 l. i powiedział, że bardzo żałuje, że nie poznał Baby 10 lat temu – nie zmarnowałby zdrowia (przez picie, narkotyki, papierosy itd.).

Przed bhadźanami lunął rzęsisty deszcz. Padało krótko, ale na plac przyszedłem spóźniony jakieś 5 minut. Pod koniec bhadźanów wyszedł Swami i jak zwykle przedefilował majestatycznie do swojego mieszkania.

O 18:30 przychodzę do biura Sanathana Sarathi. Ten sam gość sadza mnie w tym samym miejscu, co poprzednio. Prosi kogoś o podanie mi moich notatek. Oddaje mi je mówiąc, że on nie może mi pomóc (!!!). Pytam, czy mogę prosić kogoś innego. On: „You may (możesz).” Na moje pytanie, czy mógłby mi kogoś polecić, on odpowiada: „[You may ask] anybody ([możesz pytać] każdego)”!

W pokoju Daniel opowiada nam swój sen. We śnie Swami powiedział mu, że w tej chwili powinien być na bhadźanach (a nie włóczyć się). W związku z tym postanowił na bhadźany chodzić regularnie.

 

26 VI (czwartek)

O 2:30 budzę się ze złego snu. Pewna osoba została gdzieś w dole, ja z rowerem wspiąłem się po wysokich i szerokich schodach. Czuję, że ta osoba w przerażeniu woła o moją pomoc, gdyż nie może się do mnie dostać. Ktoś lub coś jej przeszkadza (i tego się bardzo boi). Chcę zejść na dół, ale jakaś niewidzialna bariera, jakby powietrzna ściana nie pozwala mi nawet wejść na te schody, by po nich zejść w dół. Do postaci biegającej w dole krzyczę „Czy to ty ...”, gdyż nie wiem czy to ta znana mi osoba, czy może ona jest jeszcze dalej, gdzieś za tą bramą, co słabo ją widać w dole. W tej jamie na dole dosłownie śmierdziało niesamowitym strachem – niejako wisiał on wszechobecny w powietrzu. Po przebudzeniu skojarzyłem to miejsce z piekłem; prawdziwa okropność, której nie sposób opisać, gdyż tu na ziemi takich odczuć nie ma.

O 5:30 wstaję. Daniel i Enrico już poszli. Ja losuję numer 7 i siadam w drugim rzędzie. Widzę, że Daniel siedzi w pierwszym rzędzie z przeciwnej strony przejścia. Gdy Swami jest już niedaleko, jakiś Hindus bezczelnie wypycha chłopca obok mnie i zajmuje jego miejsce, co mnie mocno wkurza. Mówię mu, że to nie jego miejsce i że gdy tak będzie robił Swami will not come to us (nie przyjdzie do nas). Jestem też zły na siebie, że się zdenerwowałem w sytuacji, gdy Swami jest już jakieś 10 m od nas. Swami zaś już szykował się do ominięcia nas, ale na szczęście zawrócił i z odległości około 1,5 m widzę kreację wibhuti (samego wibhuti jednak nie dostrzegam, gdyż chyba było go niewiele).

Kilka razy (wcześniej i później) z lewej strony Mandiru, na skraju placu widywałem Hindusa w wózku inwalidzkim. Skojarzyłem go z bodajże bratem autora pewnej książki (w Toruniu tłumaczyłem jej fragmenty), którego historię choroby i ciekawą relację do Swamiego szczegółowo w niej opisał. Po tym darśanie zauważam jak do tego człowieka w wózku podchodzi jakiś gość z wyrazami radości. Korzystam z okazji, by sprawdzić swoje przypuszczenia i zaczepiam go pytając, czy ten ‘man in wheelchair’ (mężczyzna w wózku) to Shyam z książki lekarza Naresha Bhatii. On: „Yes, his name is Shyam Lal (Tak, on nazywa sie Shyam Lal)".

Fragment zadaszenia placu darśanowego
z licznymi żyrandolami

Postanawiam, że po bhadźanach pójdę do biblioteki SSIHL (uniwersytetu). Pod koniec bhadźanów byłem świadkiem ciekawego zdarzenia. Siedziałem wtedy na placu dość daleko od werandy Mandiru, na końcu, za grupą wielbicieli. Nagle rozlega się huk! Jakieś 10 m ode mnie, nieco z tyłu, i jakieś 3 – 5 m za ostatnim rzędem ludzi, na posadzkę spadł ciężki kandelabr czy raczej żyrandol — oprawa wielu żarówek podwieszona pod zadaszeniem. Nie było wiatru. Być może gołębie go obsiadły i dlatego się urwał. Gdyby tam ktoś siedział, albo gdyby żyrandol spadł jakieś 5 minut później (na koniec śpiewów), nieszczęście byłoby gwarantowane. Specjalnie obserwowałem jak zachowywał się Swami, gdy wychodził. Myślałem, że w związku z tym udzieli jakichś instrukcji sewakom, a na pewno się zainteresuje tym wydarzeniem. Nawet nie zerknął w tę stronę!

O 9:50 zgłaszam się w Central Library (Bibliotece Głównej), gdzie pozwalają mi skorzystać z literatury religijnej. Hindus za biurkiem, do którego się zgłaszam, na moje pytania z uśmiechem kiwa głową w lewo i prawo (trochę tak jak my to robimy na znak ‘nie, nie, mój drogi’, ale u niego czubek głowy, a nie nosa, poruszał się ku lewemu i prawemu ramieniu). Jestem mocno zdezorientowany, bo niby wyraża zgodę, a kiwa głową na ‘nie’. Dopiero później dowiaduję się i widzę parokrotnie, że Hindusi (i Swami) kiwają głowami na ‘tak’ właśnie w taki sposób. W bibliotece są dwa duże regały w tym dziale, który mnie interesuje. Przesiedziałem tu do zamknięcia (ok. 15-tej), robiąc notatki m.in. z oryginalnej Ramajany Walmikiego. Zauważyłem z pewnym zaskoczeniem, że (tam gdzie sprawdzałem) treść Walmikiego niemal idealnie pokrywała się z tym, co znałem z Ramakathy Swamiego.

W drodze powrotnej łapie mnie ulewa. Muszę odczekać 10-15 minut i dlatego spóźniam się na losowanie. Mimo to mogę się dość napatrzeć na Swamiego. Po darśanie (16:15 – 16:30) Swami każe swoim uczniom rozdawać prasadam (poświęcony pokarm). Trwa to około 15 minut i cały ten czas Swami przebywa na placu. Otrzymaną słodkość spożywam na miejscu. Przyszło mi na myśl, że Swami załatwił mi w ten sposób namiastkę obiadu, na który dziś nie miałem czasu.

 

27 VI (piątek)

Wstajemy o 5:20 do 5:40. Mój szereg losuje 12-kę (siadam w piątym rzędzie). Szereg Daniela wchodzi o kilka numerów wcześniej, a Enrico ma 15-kę. Mimo, że wczoraj całkiem się ogoliłem, Swami nawet na mnie nie spojrzał. Max dostał nr 1 i widziałem, jak Swami brał od niego listy (zdaje się, że Max zrobił też padanamasakar, t.j. dotknął stóp Swamiego).

Po bhadźanach, ok. 9:15 idę znów do Central Library i siedzę tam do godz. 14:55. Spóźniam się na losowanie, więc idę na wieś, by coś zjeść. Ale tam wszystko (barek, księgarnia) pozamykane. Zjadam trzy małe banany kupione u przekupki na bazarze przy głównej ulicy Puttaparthi i po spacerze do Meczetu wracam na plac darśanowy.

Około 16:10 wychodzi Swami, ale nie chodzi jak zwykle, tylko kręci się po środku placu. Wysyła gdzieś (chyba do stołówki) siedmiu uczniów po kosze. Obracają bodajże trzy razy. Swami zbiera kilka czy kilkanaście listów i na tym kończy się darśan (ok. 16:25). Max znów siedział w pierwszym rzędzie, ale tym razem nie doczekał się Swamiego.

Przegapiłem wieczorne bhadźany, gdyż wciągnęła mnie książka Andrew: A Complete Ascension Manual. How to Achieve Ascension in This Life autorstwa J.D. Stone. Są w niej dwa rozdziały o Sai, Babadźim (Babaji) i Jezusie. O ile informacje o Sai i Babadźim są w porządku, to historie o Jezusie kłócą się z nam znanymi (także z tymi pochodzącymi od Sai Baby). Jest tu m.in. powiedziane, że 9 lat po śmierci na krzyżu Jezus inkarnował się ponownie jako Appolonius of Tyanna. Ponieważ wiemy, że Jezus przeżył ukrzyżowanie, stawia to pod dużym znakiem zapytania całe te sensacyjne doniesienia o poprzednich i następnych wcieleniach Jezusa (kłócą się też z przekazami Marii z zaświatów). Takie informacje podał dobrze znany mi skądinąd Djawhal Khul oraz słynny prorok Edgar Cayce. Podpadli mi ci mistrzowie!

Po kolacji Marek zaprasza mnie, na ok. 20:00 na spotkanie jego grupy na otwartym powietrzu. Na spotkaniu Marek opowiadał przez około godzinę o tym, co na swoim wykładzie mówił Sampathi na temat wielkości Baby.

 

28 VI (sobota)

Wstaję o 5:30. Dzisiaj przyjechał z wizytą premier Indii; nie było losowania miejsc. Jeden z sewaków mówił, że także w najbliższych dniach chyba nie będzie losowań. Dostał mi się 5-ty rząd. Widziałem Swamiego całkiem dobrze, ale On raczej mnie nie zauważył (tj. nie spojrzał na mnie). Trzeba by mi jednak napisać to ‘ultimatum’, o którym mówiłem w naszej grupie przedwczoraj (wtedy bardziej dla żartu, niż poważnie i by zobaczyć ich reakcję zaproponowałem współmieszkańcom, że napiszemy wspólny list z ultimatum dla Swamiego, w którym postawilibyśmy warunek: jeśli jutro nie weźmie nas na interview, natychmiast wyjeżdżamy z aśramu; wywołało to małą konsternację – w końcu współmieszkańcy uznali, że to zły pomysł).

Napisałem kartki do Zsuzsy i do Mariusza P. (wydawca książek, Limbus). Kartki tutaj kosztują po 2 Rp, znaczek 6 Rp.

O 9-tej są bhadźany, na zakończenie których Swami przechodzi do Poornachandry. O 10 idę na wykład jakiegoś generała (chyba był to dość popularny, ale mnie jeszcze nie znany Chibber).

W godz. 14:30 – 14:45 odbywa się losowanie, wbrew wcześniejszej pogłosce. Dostaję ostatni (6-ty) numer i siadam w 5-tym rzędzie (Enrico jest drugi i siada w drugim rzędzie; podobno znów dotknął stóp Swamiego). Mam jednak dość dobry widok. Swami wędruje dzisiaj w odwrotną stronę. Odnoszę wrażenie, że kilka razy zerka w moim kierunku. Raz nawet jakby przystanął, by mnie obadać (od środka, ma się rozumieć). Uznaję, że czas zacząć pisać listy na ‘tak/nie’, żeby nie pojechać do domu zupełnie z niczym. Koniec darśanu o 16:10.

Idę do domu (do pokoju) poczytać i wracam na bhadźany o 17:50. Widzę Swamiego około 18:20 i tym razem coś się poruszyło w moim sercu.

Po bhadźanach kupuję małe koperty (5 szt./1,5 Rp) na listy do Swamiego. Ustalam sobie następujące reguły w sprawie tych listów:

A. Jeśli będę w 1 – 3 rzędzie i

1) Swami nie błogosławi (bądź nie bierze) listu, będzie to znaczyć NIE.

2) Swami dotyka, bierze lub inaczej błogosławi list – TAK.

B. Jeśli będę w 4-tym lub dalszym rzędzie i

1) Swami nie błogosławi to nie znaczy nic, ale jeśli

2) pobłogosławi, będzie to znaczyć TAK.

C. Jeśli sytuacja B.1) powtarza się trzy razy, znaczy to, że nie będzie odpowiedzi (za wcześnie na odpowiedź, coś jest wbrew regułom lub źle sformułowane pytanie).

Jutrzejszy list będzie zawierał pytanie, czy Swami zgadza się na powyższe reguły. Żeby Swami miał mniej roboty w duchu obiecuję formułować pytania na przemian na TAK i NIE (chodzi o spodziewaną przeze mnie odpowiedź). Jutro będzie na TAK: Swami, do You agree with the rules I have laid down? (Swami, czy zgadzasz sie na reguly, ktore ustalilem?)

 

29 VI (niedziela)

Wstaję o 5:20. Losuję nr 9, co daje trzeci rząd. Swami nie podchodzi dostatecznie blisko – omija moje miejsce.

Na bhadźanach (od 9-tej) Swami był na środku placu (kilka razy przechodził po werandzie) i po śpiewach przeszedł do swojego mieszkania.

O 10-tej idę na wykład Anila Kumara (tłumacz na żywo dyskursów Sai Baby z języka telugu na angielski). To bardzo energiczny człowiek. W trakcie wykładu gestykulował, wymachiwał rękami i śpiewał. Przytoczył mnóstwo anegdot i przypowieści Swamiego – wszystko wokół tematu ‘Etapy rozwoju duchowego’. Uczymy się przez czytanie, dowiadywanie się, oglądanie na żywo (tu w aśramie Praśanti Nilayam) i doświadczanie. Był to pierwszy jego wykład po jakiejś przerwie i teraz ma się odbywać regularnie co niedzielę.

O 14:30 idziemy na darśan. Do losowania sadzają mnie w pierwszym szeregu (przy murze), który wyciągał (losuje się z worka) pierwszy numer wczoraj i przedwczoraj. Myślę sobie, że w tej sytuacji dzisiaj na pewno nie będzie pierwszy. Ale, o dziwo, mamy Nr 1! Na placu przez dłuższy czas uważnie przyglądam się jak z mojej prawej strony Swami powolutku przechodzi miedzy rzędami uczniów (kilkunastoletni chłopcy), a ci jeden po drugim kładą Mu swoje ręce na stopy. Uczniowie siedzieli na środku placu, między stroną kobiet i mężczyzn prawie na wysokości mojego rzędu. Od uczniów Swami kieruje się wprost w moją stronę. Zatrzymuje się o kilkadziesiąt centymetrów ode mnie i nie odchodzi (jak to zwykle czyni). Napatrzywszy się, jak to robią uczniowie, szybko, by nie rozmyślić się i tym samym nie stracić okazji, wychylam się i kładę rękę na Jego stopie. Trzymam ją tak małą chwilkę i cofam. Prostując się dostrzegam, że Swami mówi do mnie, albo ponad mną do kogoś za mną: „No, no” (Nie, nie), bądź coś podobnego. Pamiętam, że mam dla Niego liścik. Swami już chce odchodzić, a ja szybko sięgam po kopertę i podaję Mu list (ten sam, co miałem rano, więc jest trochę wymięty). On odchodząc już nie patrzył na mnie i raczej nie mógł widzieć, że coś podaję. Mimo to zatrzymał się i jak gdyby po zastanowieniu (z ręką zawieszoną nieruchomo w powietrzu) sięgnął ręką po ten list. Nie planowałem Mu go dawać, lecz tylko otrzymać błogosławieństwo (np. przez Jego dotknięcie), więc lekko przytrzymałem list, ale czując, że On ciągnie, puściłem.

Przed 18:00 wchodzimy na plac, gdzie Swami już jest i rozmawia ze swoimi uczniami. Po bhadźanach Swami jeszcze raz wychodzi z Mandiru i przechodzi prawą stroną placu, wśród kobiet do Poornachandry.

W pokoju przygotowuję karteczkę (list) na jutro:

Swami!

If it is your wish that I prepare a final version of „Ramakatha Rasavahini”, do not take this letter. I wish you would not take it.

           Kazimierz

(Swami, jeśli Twoim życzeniem jest, abym przygotował ostateczną wersję tłumaczenia [Twojej] książki „R. R.” [Słodka opowieść o Ramie], nie bierz tego listu. Chciałbym, abyś go nie wziął. Kazimierz) Pytanie ma związek z tym, że niedawno ukończyłem tłumaczenie całości, która ukazała się w postaci siedmiu broszur roboczych (tu mam streszczenie całej książki; to, jak Swami 'kazał' mi tumaczyć tę księgę, opisałem tutaj).

 

30 VI (poniedziałek)

Wstaję o 5:30; inni śpią (są lekko chorzy). Przychodzę na miejsce losowania, a tu już po losowaniach! I to mimo, że trwa jeszcze nagarasankirtan (procesja po aśramie ze śpiewaniem). Na placu ląduję w 5-tym rzędzie. Nie wiem, co zrobić z listem: starać się mimo odległego miejsca wręczyć go Swamiemu, czy nie próbować. Swami dość szybko przechodzi przed nami. Ja nieśmiało wyciągam rękę, ale tak, że właściwie nie daję Mu szansy (w istocie głupio by było się wychylać z tej odległości).

Jestem w kropce z interpretacją sytuacji. Wychodzi mi, że muszę jednak zmienić wcześniej ustalone zasady. Trzeba zawsze pisać listy na „TAK”. Zamieniam więc treść listu na następującą: It seems my idea does not work. Now I shall rather ask only for your talking the letter if the answer is yes. Should I prepare the final version of translation of „Ramakatha” for publication by LIMBUS?

O 9:00 idziemy (z Andrew) na bhadźany, ale wycofuję się po zobaczeniu, że Swami wyjeżdża samochodem za bramę aśramu. Później wstąpiłem na wykład Narasimhiaha. Ten w trakcie wykładu zwracając się z czymś do Marka zaznaczył, że Polska ma wielki heritage (dziedzictwo; pewnie miał na myśli Kopernika, gdyż przy poprzednim spotkaniu, gdy się mu przedstawiałem, powiedziałem, że jestem z Polski, z Torunia – miasta urodzin Kopernika, co zrobiło na nim wrażenie).

Po wykładzie idę do Subby Rao (tak jak się poprzednio umówiliśmy). Subba odpowiedział na moje pytania co wiedział (parę rzeczy mi wyjaśnił, ale większości nie). Na koniec pokazał mi swój pokój z ołtarzami i wielu obrazami (świętymi; zdaje się, że głównie podobiznami Swamiego) oraz rzeczami stworzonymi przez Sai Babę. Wskazał zdjęcie, które chciał mi dać. Powiedziałem, że znam to zdjęcie, ale tylko czarno-białe – z internetu. To go wyraźnie zainteresowało. Powiedział, że to jego syn tam udostępnia materiały saibabowe. Dał mi odbitkę obrazka i dwa artykuły (te, które znałem już z internetu).

O 14:30 szeregi poustawiano do losowania w innym miejscu niż zwykle. Jestem przedostatni (15 czy 18-ty). Ale to nic, gdyż Sai w ogóle nie chodzi wśród wielbicieli tylko wśród sewaków. Ktoś mówił, że jest zmiana służby. Sewacy dostają po jednym owocu mango. Ze swojego miejsca mam świetny widok na Swamiego, gdy po męskiej stronie podchodzi do każdego sewaka. Zebrał od nich mnóstwo listów. Zauważyłem, że raz nie przyjął listu od spóźnialskiego. Kolejne porcje listów, gdy się nie mieściły Mu w ręce, oddawał sewakom. Od czasu do czasu Swami zwracał się ku zwykłym wielbicielom. Na koniec kazał rozdać wszystkim wielbicielom prasad (słodycze w postaci kuleczki Laddu). Zjadłem na miejscu. Potem dostałem jeszcze pół od Daniela (pewnie dostał więcej niż jedną porcję). Po darśanie poszliśmy na wieś. Na ulicy młody Hindus, może 16-latek, podchodzi z boku do nas i dopomina się jakiegoś datku. Miałem dobry nastrój, więc lekko się zatrzymałem puszczając przodem moich kompanów i do tego Hindusa mówię konfidencjonalnie coś w rodzaju ‘ten jest bogaty!’, z uśmiechem wskazując na Andrew. W efekcie Andrew musiał rzucić jakimś groszem. W sklepie zamówiliśmy wykonanie czterech chust dla naszej grupy (fiolet z purpurą; znak Om pisany w dewanagari: , tzn. tak jak zwykle pisany jest sanskryt). Zapłaciliśmy po 55 Rp każdy.

Na plac wracamy ok. 17:30. Po kilku minutach wychodzi Swami i bardzo silnie nas błogosławi swoją obecnością – szczególnie mój rejon placu.

Dzisiaj widzimy Swamiego jeszcze raz na dobranoc, po bhadźanach ok. 18:30.

 

1 VII (wtorek)

Wstaję o 5:30 i idziemy z Enrico na losowanie. Niestety, przychodzimy, gdy jest już po losowaniu i siadamy w 5-tym rzędzie. Daniel przyszedł jakieś 10 minut wcześniej i załapał się na pierwszy rząd, ale Swami ominął go. Decyduję się mimo wszystko próbować wręczyć Swamiemu mój list. Nie mam jednak żadnej szansy. Swami mija nas idąc w odległości 1 m od pierwszego rzędu.

Bhadźany (początek o 9-tej) kończą się jak zwykle podniosłym przejściem Swamiego do Poornachandy.

O 9:30 idę do biblioteki dokończyć szukanie haseł (objaśnień terminów sanskryckich i postaci z mitologii hinduizmu do przypisów w tłumaczonej Ramakacie). Udało się znaleźć parę nowych rzeczy. Wychodzę o 12:57, ale jest już za późno na obiad – muszę zadowolić się dwoma pomidorami.

Odpoczywam w pokoju około pół godziny i idziemy wszyscy po zamówione chusty. Niestety, nie są jeszcze gotowe. Wracamy na darśan (ok. 14:30). Dostaję przedostatni numer (Enrico ma bodajże 10), ale jakimś cudem załapuję się na trzeci rząd. Swami podchodzi, ale nie chce mojego listu. Wołam więc trochę przeciągle ‘Swami-i’ i po pauzie ‘Interview’. Na Sai nie robi to żadnego wrażenia.

Około 16:30 znów idziemy po chusty. Kupujemy też brosze (do spięcia chust). Na ulicy kupuję dwie książki ( o Swamim; używane, za 40 Rp). O 17:55 jestem już na placu. Przed bhadźanami wychodzi Swami i zaraz wszystkich duchowo podnosi (charakterystycznymi ruchami rąk, jak gdyby windował nas od środka). Potem rozmawia ze studentami. Odchodzi, gdy zaczynają się śpiewy, ale na koniec jak zwykle jest arati (rytuał powiewania płomieniem kamforowym przed Swamim) i bicie w dzwon, w czasie którego Sai majestatycznie przechodzi do swojego locum. Strasznie mi się te chwile podobają; chyba przychodzę na te bhadźany, by móc je przeżywać. Za każdym razem z biciem dzwonu wszyscy śpiewają Om dźej Dźagadiśa Hare, Swami Sathya Sai Hare ... (co znaczy mniej więcej: Niech żyje Pan Wszechświata, Pan Swami Sathya Sai...). Mógłbym godzinami doświadczać czegoś takiego.

O 19:10 funduję sobie podwójną kolację (za 22 Rp).

Z dzisiejszego darśanu wynika, że LIMBUS odpada. Zatem w liście do Swamiego stawiam analogiczne pytanie jak wczoraj, ale zamiast Limbusa jest teraz Stowarzyszenie Sathya Sai.

 

2 VII (środa)

Jest 2:30; Andrew i Enrico cierpią razem w WC (są chorzy: biegunka itp.). Tak jest już do rana. Ja też nie najlepiej się czuję: ogólne osłabienie, bóle mięśni i kości, skręty kiszek. Ale nie jest to wszystko zbyt uciążliwe. Śniłem, że Gienek P. powiedział, iż teraz telemetria (za którą jestem w pracy odpowiedzialny) idzie jeszcze gorzej (zapisuje się tylko 91% dobrych danych). Był też sen z Zsuzsą i dziećmi. Sen z Gabrysiem był niezwykły. Zobaczyłem go z boku i, ku swemu zaskoczeniu, ogolonego na łyso i do tego z nieznaną mi twarzą. Wcześniej (w tymże śnie) była rozmowa, w której stwierdziłem, że wiara/niewiara są wynikiem wychowania przez rodziców. Na to Gabryś zareagował energicznie i autorytatywnie (nawet z wyraźnym tonem lekceważenia) nie zgodził się z moją opinią.

Na darśan idziemy we dwójkę z Danielem. Na placu lądujemy w trzecim rzędzie. Swami nie bierze mojego listu! Kombinuję, że widocznie jest za wcześnie na wydawanie drukiem Słodkiej opowieści o Ramie (Ramakaty)*. Dla pewności w następnym liście, na popołudniowy darśan, pytam, czy w ogóle mam nad tym tłumaczeniem dalej pracować.

O 12:10 spożywam obiad z ziemniaków i sałatki.

O 14:25 idę na darśan i wylosowuję numer 12, ale na placu jestem trzeci. Najpierw, ok. 15:20 Sai przeszedł (bez muzyki) do Mandiru, a na darśan wyszedł dopiero po godzinie! Niestety, nie bierze mojego listu. Ale za to widzę bardzo wyraźnie, jak na dłoni, jak Swami kreuje wibhuti.

Idę na kolację (doskonała włoska pizza) i spotykam dziewczyny z grupy Marka. Po południu byli w 10 osób na krótkim interview. Od dziewczyn dostałem torebkę pobłogosławionego wibhuti.

* Ostatecznie została wydana przez Stowarzyszenie Sathya Sai dopiero w 2001 r. po uzupełnieniu o liczne przypisy opracowane w oparciu o materiały zebrane w czasie pobytu w Prasanthi Nilayam i po kilku korektach.

 

3 VII (czwartek)

W nocy uświadamiam sobie, że tłumaczenie „RR” musi być oparte o nową wersję (New Edition). Dla pewności pytam: The final translation will be based on NEW EDITION of „Ramakatha Rasavahini”?

Odpowiedź: NIE!!! Jest to wyraźna odpowiedź, gdyż dostaję drugi rząd i Swami podchodzi blisko – nawet patrzy mi przez chwilę wprost w oczy, potem bierze kilka listów, ale mojego nie bierze. Ponadto zdaje się, że powiedział coś takiego: „No, no, no” (być może nie do mnie, lecz był tylko znak bez słów, że jakiegoś/jakichś listów nie może wziąć). Daniel miał pierwszy rząd, ale Baba go ominął.

Nie bardzo wiem, co o tym wszystkim myśleć. Następne pytanie piszę tak: Should I initiate a case in court against prof. Machalski, the referee of my thesis? (Czy mam podać recenzenta mojej habilitacji, Prof. M., Do sądu?). Tu chodziło o to, że ten profesor z Krakowa napisał bardzo brzydką recenzję, w mojej ocenie w jakichś 90% opartą na wydumanych zarzutach i w efekcie moja habilitacja, zatwierdzona na UMK, została odrzucona przez warszawską centralna komisję kwalifikacyjną. Ponieważ sąd administracyjny nie dopatrzył się formalnych uchybień, mogłem bronić się jedynie z powództwa cywilnego, w sądach powszechnych, na co nie miałem ochoty.

O 9-tej mam bhadźany, a o 10-tej idę na wykład Rao.

Podczas drzemki mam zabawny sen. Swami szykuje się do stworzenia wszechświata unosząc lewą rękę. Ja szybko mówię, żeby zaczekał chwilkę i odbiegam parę kroków w inne miejsce, z którego jest lepszy widok. Jego ręka zamiera na ten czas w pół drogi do góry. Uświadamiam sobie z pewną dumą, że tym sposobem o kilka sekund opóźniłem stworzenie wszechświata! Słyszę głuchy dźwięk i widzę, że coś się zaczyna dziać na niebie, w głębiach ciemnego nieboskłonu. Tu się budzę.

O 14:15 idę na darśan. Losuję 12-kę, ale siadam w trzecim rzędzie. Przed losowaniem widzę Artura. Zwracam na niego uwagę, gdyż jeśli dobrze pamiętam, wówczas był przewodniczącym* polskiej Organizacji Sathya Sai – znam go z kilkukrotnych spotkań saibabowych organizowanych w Polsce.

Na placu Swami przechodzi spokojnie koło nas; patrzy mi dość długo w oczy, ale ani mu się śni wziąć mojego listu, który podsuwam na wyciągniętej ręce. Nieco dalej, 1,5 do 2 m dalej, jakiś gość z piątego rzędu podaje listy, a Sai je bierze. Później jest różnie z tym braniem.

Spóźniam się na wieczorne bhadźany (na 18-tą), ale gdy przychodzę, akurat Swami wyszedł i chodził przez 5-10 minut. Na zakończenie też przeszedł z Mandiru do Poornachandry.


* Kilka lat później stał się jednak poważnym przeciwnikiem Swamiego – wtórował tym, którzy oskarżali Go o homoseksualizm.

 

4 VII (piątek)

O 5:20 idę do kolejki i mam Nr 2! Siadam w pierwszym rzędzie. Enrico też dostaje pierwszy rząd (siada prawie naprzeciwko mnie). Za mną siedział Max. Swami podchodzi na mniej niż 1 m ode mnie, błogosławi chusteczkę człowiekowi z mojej lewej strony. Zamienia kilka słów z dziewczynką z Ameryki. W międzyczasie zerka w dół na mnie, jak gdyby pytał ‘na co czekasz?’ (chodzi o padanamaskar). Nie bardzo wiem, co robić. Widzę te stopy w zasięgu ręki i myślę, że może należałoby je dotknąć. Już prawie schylam się, ale w tym samym momencie Swami rusza z miejsca i nic z tego.

Daniel powiada, że jutro przenosimy się do ‘szedów’ (ang. shed znaczy duża surowa hala). Enrico leży bardzo chory (mówi, że w nocy nie spał).

9:10 – bhadźany z arati i przejściem Sai na zakończenie.

10:00 – wykład prof. Sampatha z tłumaczeniem na żywo na polski robionym przez Marka.

Nie jem obiadu, bo coś niedobrze z moimi kiszkami (rozwolnienie). Na kolację zjadam tylko bułkę i wypijam herbatę miętową oraz sok z orzecha kokosowego plus pół miąższu z niego (tak mi doradził Hiszpan, z którym przyjechałem do Puttaparthi).

Na popołudniowy darśan losujemy (razem z Danielem) Nr 3 i siadamy w pierwszym rzędzie. Niestety, Swami przechodzi z dala od nas. Widzimy świetnie kreację wibhuti. Konstatuję w duchu, że Sai omija mnie zawsze wtedy, gdy ustalę sobie schemat zachowania (np. teraz zaplanowałem sobie, że zawołam: ‘Swami!’, a na Jego: What? (Co?) odpowiem: Say something (powiedz coś/cokolwiek).

Na wieczorne bhadźany już nie idę, gdyż źle się czuję. Stan Enrico jest jeszcze gorszy. Wieczorem, około 19:20 poszedł nawet do szpitala.

 

5 VII (sobota)

Noc mroczna. Najpierw, wieczorem była zbyt długa dyskusja o najbliższych latach Ziemi (UFO, Nataradźa zaczyna Tandawę, tj. swój kosmiczny taniec, Cities of Love etc.). Nocą często się budzę. Około 3-ciej wstaję i przez jakieś pół godziny męczę się w WC. Ciężko mi się śpi. Śnią mi się m.in szef z pracy. Przedtem jest jednak następujący sen z Zsuzsą. Wracam do domu z dwoma koleżankami Zsuzsy. Zsuzsa wpada w objęcia jednej z nich. Wydaje mi się, że za długo to trwa więc podejrzewam, że jest pijana. Podchodzę bliżej i chyba coś mówię. Zsuzsa podnosi się i widzę, że zmieniła strój na czarny ‘sky’ (skóropodobny) i wygląda w nim jak kosmitka – niezbyt mi się to podoba. Mówię wprost, że brzydko się wystroiła, ale ona odchodzi, a koleżanka mówi, że poszła do X (tu pada imię, którego zapomniałem). Dopytuję się, czy to znaczy, że znalazła sobie ‘chłopa’. Ta niezbyt ochoczo odpowiada, ale daje do zrozumienia, że tak jest. Nie jestem z tego zadowolony, ale nie rozpaczam.

Wszyscy budzimy się późno, o 5:40!!! Ja w pośpiechu korzystam z WC, myję się i lecę na darśan, chociaż wiadomo, że jest już dawno po losowaniu. Widzę, że Marek i Max siedzą w pierwszych rzędach. Swami podchodzi blisko do obu, a Max robi padanamaskar (być może załapuje się na wibhuti, które Swami kreuje mu przed nosem).

Dzisiaj czeka nas zmiana mieszkania. W biurze meldunkowym przedłużam pobyt do 14 lipca. Ta przeprowadzka jest trochę kłopotliwa, ale w końcu około 14:30 wpłacam po 100 Rp za następne 10 dni, zdając jednocześnie klucze od poprzedniego pokoju. Enrico z jakimś kumplem z Włoch przenosi się na wieś (twierdzi, że jest chory i że nie wytrzyma w takich warunkach).

Na darśan przychodzimy około 15:50*. Swami zaprasza na interview Litwinów – jest ich ośmiu; nie wiem ile kobiet, gdyż poszły wcześniej.

Marek informuje mnie, że Artur przywiózł coś koło 70 egzemplarzy książki Hislopa Mój Baba i ja (tłumaczył ją Marek; ja byłem jednym z korektorów) i że nie muszę kupować, gdyż dostanę bezpłatny egzemplarz (w Polsce). Istotnie, po powrocie dostałem tę ładnie wydaną książkę.

* Nie jestem pewien, czy to zdarzyło się właśnie na tym darśanie. Miałem wtedy bardzo dobry widok z drugiego rzędu. Swami powoli idzie tyłem lub bokiem do mnie i zbiera listy po przeciwnej stronie przejścia, kilka metrów ode mnie. Hindus o solidnej budowie i wyglądzie, który sprawia na mnie wrażenie biznesmena lub kogoś zamożnego, z drugiego rzędu wychyla się ze złożonymi rękami, w których trzyma pękatą podłużną białą kopertę, starając się ją podać Swamiemu. Ten go ignoruje, przechodzi dwa czy trzy kroki dalej i niespodziewanie zawraca i bierze tę kopertę. Ale bierze tylko po to, by zaraz rzucić ją jakby z pogardą w kierunku tego gościa. W niego jakby piorun uderzył. Widzę strasznie załamanego człowieka, aż żal patrzeć. Bóg wie, co to wszystko znaczyło. Wytłumaczyłem sobie ten epizod tak, że ów człowiek mógł wręczać w tej kopercie jakąś większą sumę pieniędzy pochodzących z nieuczciwego źródła, albo zwyczajnie chciał ‘kupić’ Swamiego.

 

 
PrasanthiNilayam1997c.jpg    
Daniel, Enrico i ja w alei szedów (nasz był któryś w środku z lewej strony). Stoją: Daniel (w głebi), Enrico i ja. Wnętrze naszego szedu przedstawia nieudane zdjęcie.

6 VI (niedziela)

Wczoraj wieczorem zasnąłem chyba jeszcze przed 9-tą. Dziś zbudziłem się przed 3-cią (Daniel podał mi czas). Około 5:00 umyłem się i kwadrans później (nieco wcześniej niż z poprzedniego mieszkania, gdyż stąd jest trochę dalej) wyszedłem z szedu kierując się na darśan. Stąd chodzi się inną drogą (koło bloków South) i zawsze rano słychać charakterystyczne głośne krakanie ptactwa siedzącego zda się setkami na licznych tutaj drzewach (ptaki chyba są podobne do naszych wron i zabrudziły całą drogę, tak że miejscami jest równo biała). Przypadł nam numer 5 lub 6 i znalazłem się w drugim rzędzie. Swami podszedł bardzo blisko do mnie, a ludzie z tyłu zwalili się na mnie podając jeden przez drugiego listy. Zauważyłem, że Sai nie pobłogosławił chusteczki trochę niesfornego chłopca. Chyba ze dwa razy zerknął na mnie z góry. O nic Go nie prosiłem. Obok w pierwszym rzędzie siedział Artur, ale Swami znów go ominął. Pierwszy rząd dostał też Marek, jednak nie wiem, gdzie usiadł.

Na bhadźanach Swami pojawia się na początku i na arati.

O 10-tej wykład ma Anil Kumar (profesor, biolog i tłumacz Swamiego). Opowiadał m.in. jak w ub.r. na konferencję chirurgów przyjechał lekarz papieża. Na koniec konferencji w obecności Sai Baby lekarze przedstawiali swoje wrażenia. Ten Włoch powiedział, że nie jest wielbicielem Sai i że przyjechał ze względu na tematykę sympozjum. Któregoś wieczora, przed snem modlił się w swoim pokoju i wtedy ukazał mu się Jezus, który przemówił do niego. Jezus stwierdził coś w stylu: ‘Bardzo dobrze, że przyjechałeś, ogromnie się cieszę...’ Potem Jego twarz na oczach lekarza zmieniła się w twarz Sai Baby. Lekarz upadł Mu do stóp.

Moje zdrowie ciągle szwankuje (rozwolnienie). To już trwa chyba ponad tydzień.

Zjawiam się na czas na miejscu kolejek do losowania, ale zastaję już wprowadzanie szeregów na plac! Idę więc na wieś coś wypić (sodę). Wracam około 14:55. O 15:15 Swami przechodzi do Mandiru, wychodzi na właściwy darśan o 16:15 i kończy około 16:30. Wracamy do szedu z Enrico, aby zrobić zdjęcia.

Około 17:50 wchodzę na plac darśanowy przed Mandirem, a tu jest już Swami. Pięknie i długo wszystkich błogosławi. Po bhadźanach jeszcze jedno błogosławieństwo w takt bicia dzwonu w czasie i po arati.

Przy targowisku (centrum handlowe, niedaleko od budynku EHV) czeka już Andrew z pizzą.

Wracam dość wcześnie, by zdążyć do WC!

Przed bhadźanami spotykam Amina (Niemca z Austrii) i wspominam mu o rozstroju żołądka itd. Mówi mi, że to powszechna sprawa. Radzi żeby nie jeść i nie pić nic na wsi oraz daje szczegółową instrukcję postępowania (pierwszy dzień o samym ryżu, drugi jeść to, trzeci – tamto ...). Ponieważ jestem zaskoczony tą wiedzą, on wyznaje, że jest homeopatą. Powiada, że sok kokosowy jest dobry i radzi pić trzy razy dziennie. Na początek dobrze jest wypić trochę wody po gotowaniu ryżu.

 

7 VII (poniedziałek)

O 4:50 budzę się z następującego snu. W tym śnie leżę na brzuchu pisząc coś w notatniku przed darśanem. Słyszę sygnał, że Swami zaczyna chodzić. Nie reaguję przez dłuższą chwilę, żeby skończyć pisanie. Po jakimś czasie czuję jednak, że przesadzam ze zwłoką, więc szybko kończę i odwracam się. Widzę, że Swami jest już za moim łóżkiem (w istocie nie wiem, czy leżałem na łóżku). Ale oto, zamiast normalnego Swamiego jest tam karzełek okryty rosyjską szubą (futrem). Ja wołam: „Jezu, Swami” (w sensie: jak Ty wyglądasz!). Wygląd Sai jest nieco przerażający, ale nie czuję wielkiego strachu. Przy tych swoich słowach ruszam w Jego kierunku. Swami idzie bardzo szybko wokół miejsca, gdzie leżałem. Słyszę jak coś mamrocze. Przychylam głowę do Niego i wyraźnie słyszę: „I just couldn’t be here! I just couldn’t be here” (Ja po prostu nie mogłem tu być). I jest w tych słowach jakiś żal. Później Andrew i Daniel uznali, że te końcowe słowa Swamiego mogły pochodzić od Enrico, który być może mamrotał je przez sen (chyba nocował wtedy w szedzie, a jest ciągle chory; wcześniej kilka razy mocno ubolewał nad swoim losem i nad tym, że tak późno odkrył Swamiego).

Po wylosowaniu 5 czy 6 numeru siadam w drugim rzędzie. Andrew wręcza mi swój list do Swamiego. Swami przechodzi jednak w odległości 1 – 1,5 m przytakując jedynie głową.

Około 8:45 Swami przyjeżdża samochodem (wcześniej widziałem Go jak wyjeżdżał z aśramu) i wszystkich błogosławi przez kilka minut. Po bhadźanach przechodzi na szczyt budynku audytorium (Poornachandra).

O 9:45 idę do Muzeum (religii). Gdy wdrapuję się po mocno pochyłej drodze, zaczepia mnie jakiś łysy sannjasin (mnich w pomarańczowej szacie), prosząc o pieniądze na jałmużnę. Odmawiam i widzę jego złość, wręcz jakieś pretensje. Myślę sobie, że taki z niego sannjasin jak ze mnie ksiądz. W czasie zwiedzania gra muzyka. Jedna z melodii bardzo przypadła mi do gustu. Nigdy wcześniej ani później jej nie słyszałem. Niechybnie poznałbym ją, gdyż było w niej coś niezwykłego, jakaś urzekająca głębia. Zwiedzanie kończę około 11-tej. Obchodzę jeszcze Budynek Administracji uniwersytetu Swamiego, który znajduje się nieopodal.

Po drodze zatrzymuję się przy Wata Wrikszy (ang. Vata Vriksha, drzewo medytacji, banjan, który w 1950 r. posadził sam młody Sai Baba, umieszczając pod nim metalową tabliczkę). Wielbiciele przychodzą tutaj medytować, ze względu na bardzo korzystne ku temu warunki.

O 11:30 spożywam obiad w stołówce indyjskiej* (wczoraj też tutaj jadłem; jest bardzo pikantnie, co mi odpowiada, ale tez znacznie taniej niż w stołówce zachodniej).

O 14:10 siedzę w ‘darśan lines’. Losuję bodajże Nr 18 (3 czy 4 szereg od końca) i dostaje mi się jakiś szósty rząd, ale po małych przemeblowaniach w końcu siedzę w czwartym. Baba nie zwraca na mnie uwagi.

Po sodzie we wsi wchodzę na plac około 17:20. Sai chodzi po placu i błogosławi młodzież i wielbicieli. Po około 20 minutach, gdy Swami wychodzi, opuszczam plac. W obawie przed biegunką (tutaj mówią: diarrhoea; polska nazwa jest lepsza, bo chyba pochodzi od 'biegać'), wracam do szedu. Niepotrzebnie się obawiałem, ale wykorzystuję wolny czas na kąpiel i mycie włosów (na głowie czuję już te swoje ‘kochane’ strupki a la łuszczyca). Łazienki znajdują się na tyłach szedu; jest tam kilka zlewów z kranami i kilka kabin z prysznicami oraz prymitywnymi WC.

O 19:10 jem z Danielem kolację w stołówce dla westerners. Po kolacji spotykamy Enrico. Powiada, że dziś nie był na darśanach, bo jest trochę chory i zaspał. Zapowiada, że jutro przyjdzie.

* W stołówce indyjskiej mam zabawną przygodę. Być może nie zdarzyło się to tego dnia, ale nie zanotowałem tego w swoim dzienniczku. Po spożyciu posiłku zastanawiam się, gdzie odstawić kubek po napoju wypitym na deser. Idę po hali rozglądając się. Pod ścianą jest kadź (duży blaszany sześcienny pojemnik) z jakimś mętnym płynem na dnie. Błysnęła mi myśl, że może to pomyje. Siedzących w pobliżu Hindusów pytam, czy tu mogę wrzucić ten kubek pokazując jednocześnie gestem coś w rodzaju rzucania, co jednak mogło być zrozumiane jako ‘czy mogę sobie nabrać tego płynu?’ Widzę bardzo żywe gesty i uśmiechy zachęty, wiec zadowolony rzucam tam mój kubek. Ci się zrywają, wołając coś w swoim języku, ale jest jasne, że zrobiłem rzecz bardzo niestosowną. Trzeba było wyjąć kubek i ze wstydem czym prędzej wycofać się z tej niezręcznej sytuacji. Do końca nie wiem, co tam był za płyn, ale najpewniej wywar po gotowanym ryżu, który ludzie piją jako niemal lekarstwo (chyba to miał na myśli Amin, gdy objaśniał mi sposób kurowania się z problemów z kiszkami).

 

8 VII (wtorek)

Wstaję o 5:10. Losuję Nr 12 i mam trzeci rząd na rogu (dobry widok na całą drogę Sai od samego wejścia). Niestety, On ani na mnie nie spojrzał.

Po darśanie wstępuję do aśramowej księgarni, gdzie wystawiono przywiezione przez naszych wielbicieli cztery polskie książki wydane przez Stowarzyszenie (1997): Mój Baba i ja, Ścieżki do Boga, Namasmarana i Joga czynu.

O 8:36 Baba wsiada do samochodu i odjeżdża; przedtem udzielił długiego darśanu z błogosławieństwami. Wraca już w trakcie bhadźanów. Na koniec przechodzi do Poornachandry.

Wysłuchuję wykładu Ratan Lall’a. Znałem jego nazwisko z książek, ale wykład nie zrobił na mnie wrażenia.

Około 14:30 wylosowuję Nr 14 (Daniel jeszcze dalej, Enrico nie przyszedł). Siedzę w piątym rzędzie. Sai chyba nawet nie spojrzał w moim kierunku. Wcześniej, zanim doszedł na moją wysokość, ktoś szarżował z tyłu na 2/3 rząd, by dać coś Swamiemu, co Go zastopowało w zwykłym powolnym ruchu. Odwrócił się, odczekał chwilkę, a ponieważ tamten gość nie wycofał się, Swami przeszedł na drugą stronę. Gdy Swami już praktycznie skończył swój obchód, nagle rozległ się ni to płacz, ni to krzyk, a może pisk (Daniel twierdził, że było to ‘Baba, Baba’, ale ja słyszałem tylko histeryczny płacz lub ryk). Swami zatrzymał się, kazał uciszyć faceta, ale gdy odchodził, znów rozległ się ten głos. Trwało to dość długo, aż zbiegli się sewacy i zatkali mu buzię. Potem wynieśli go ujmując za ręce i nogi (on trzymał te ręce złożone jak do modlitwy).

O 17:30 przychodzimy z Danielem na plac i załapujemy się na błogosławieństwa Swamiego. Potem otrzymujemy je drugi raz podczas bhadźanów, ok. 18:15. W tym drugim przypadku, wydawało mi się, że Sai większość czasu stoi zwrócony wprost na mnie (zresztą nie pierwszy raz powtarza się ta sytuacja; przyglądałem się dobrze). Trzecie widzenie Swamiego było na samym końcu bhadźanów (podczas arati).

Moje zdrowie jakby się poprawiało. Jeszcze nie jest zupełnie dobrze, ale już dużo lepiej w porównaniu do wczorajszego dnia.

Jutro rano Daniel wraca do Szwecji.

 

9 VII (środa)

Około 4:50 żegnam się z Danielem i wychodzę na darśan. Dostaję 12 i siadam w trzecim rzędzie (na rogu, bliżej wejścia). Swami przechodzi całkiem blisko, ale w moim sąsiedztwie ani się nie zatrzymuje, ani nie bierze listów. Enrico miał pierwszy rząd (z przeciwnej strony przejścia), ale i jego Swami ominął. Dzisiaj było pożegnanie sewaków i Sai dużo się nachodził biorąc od nich listy i udzielając błogosławieństw. Wszystko to trwało do ok. 7:40. Przechodząc koło nas Sai zwrócił się do chłopaka w pierwszym rzędzie (z mojej lewej strony): „When you go home?” ('Kiedy wracasz do domu?' albo coś takiego; mogło być np. Where you come from — Skad pochodzisz?). Jego chyba zatkało (albo nie rozumiał angielskiego), bo nic nie odpowiedział, a Swami dodał pytająco: „To/From Italy (Do/Z Włoch)?” i poszedł.

Podczas bhadźanów (od 9:10) Sai pięknie nam błogosławił.

O 10-tej idę na wykład generała w stanie spoczynku, dr Chibbera (przytoczył m.in. żart o Einsteinie i jego kierowcy).

O 14:10 idę na darśan. Dostaję Nr 1 i pierwszy rząd. Swami przechodzi tuż przy mnie. Nie śmiem padać Mu do stóp, ale w końcu nie wytrzymuję i dotykam Jego szaty, wleczącej się za Nim po posadzce.

O 17:30 przychodzę na plac i mam nadprogramowy darśan (widzenie Swamiego). Potem jeszcze raz oglądam Go w czasie bhadźanów (18:40) oraz na kończące jearati.

Andrew kupuje pizzę i spożywamy ją po bhadźanach. W tym czasie zjawia się opuchnięty Enrico.

 

10 VII (czwartek)

Wychodzę o 5:10. Dostaję 15-kę i ląduję w czwartym rzędzie, przy Mandirze. Niewiele widzę. Swami kreuje wibhuti obok mnie, ale moja próba podania chusteczki jest zupełnie nieudana. O idei podawania, opowiadał mi Marek (zdaje się, że miał taką chusteczkę). Po kreacji wibhuti Swami zwykle korzysta z podawanej chusteczki, aby wytrzeć sobie palce z resztek tego świętego popiołu. Tak pobłogosławiona chusteczka jest cennym nabytkiem każdego wielbiciela.

Przed bhadźanami, ok. 8:30 robię zakup książek (zlecam wysłanie pocztą 13 pozycji).

O 9-tej mam bhadźany z udziałem Sai.

Po bhadźanach jadę minibusem (za 2,5 Rp) do SSSIHMS (nowy, wielki szpital superspecjalistyczny Swamiego), gdzie spotykam Artura z grupą – oni właśnie kończą zwiedzanie. Obchodzę szpital w koło. Z tyłu widzę, że jest rozpoczęta budowa czegoś, ale zarzucona i od dobrych paru lat niszczeje (wygląda na jakąś zwykłą znaną i u nas fuszerkę). Wchodzę też do środka. Jest tu tablica sponsorów. W drugiej lub trzeciej ich grupie (ci poniżej 100 lakhów, tj. poniżej 10 mln Rp) widzę znajome nazwisko (ale nie pamiętam czy był to Hoenig czy Tigrett, ten od Hard Rock Cafe). Największy sponsoring to 333 lakhów Rp (od jakiejś organizacji czy fundacji Sai). Łażąc koło kwietnika przed szpitalem zagaduję człowieka (Hindusa), który zdaje się być ogrodnikiem, gdyż coś tam robi przy ozdobnych krzewach lub kwiatach. Pytam czy jest tu gdzieś drzewo o nazwie aśoka (w Ramajanie jest napisane, że w parku z takimi drzewami, w aśokawanie, Rawana trzymał porwaną Sitę). Rozmowny Hindus powiada, że to dość popularne drzewo, ma kilka odmian i że w aśramie Prasanthi Nilayam rośnie ich kilka przed rezydencją Swamiego. Istotnie, są tam takie jak opisał, ale to raczej nie te z aśokawany. Później przyjrzałem się im – z daleka wyglądają trochę jak nasze wysokie tuje lub świerki. Wracam rikszą złapaną pod szpitalem (targuję się o cenę i jadę za 20 Rp). W rozmowie z riksiarzem wspomniałem o piwie, ciekawy jak tu smakuje i jakie są tu ceny. On mówi, że zawiezie mnie po drodze do stosownego miejsca (niedaleko tego jeziorka, nad którym byłem na pieszej wycieczce na początku pobytu). Tam okazuje się, że sprzedają tylko po 1 litrze (cena znośna, kilka rupii za litr), więc rezygnuję (bo za dużo, a poza tym jestem przecież w gościnie u Swamiego).

Ucinam sobie drzemkę od 13-tej do 13:32 i mam sen z Sai. Jesteśmy gdzieś w terenie. Ktoś częstuje Swamiego słonymi paluszkami. Po pewnym czasie Sai mówi, że niepotrzebnie brał te paluszki, bo teraz nie może ich zjeść, gdyż boli Go brzuch(!). Po kilku chwilach pytam Go, czy mogę zjeść te paluszki i łapię dwa, które trzyma w lewej ręce. Nadgryzam je do połowy. On je przytrzymuje przez chwilę (chyba w końcu puścił). Ja się tłumaczę, że zrobiłem to dlatego, że ‘Ciebie’ (tu miałem problem, czy mogę go ‘tykać’, używając tego zaimka) boli brzuch. Potem Swami mówi półżartem coś takiego: Następnym razem, gdy będziemy wybierać się na taki [piknik?] zabiorę (albo zabierzesz) samą flaszkę (alkoholu)!!! Nie jest to zbyt klarowne dla mnie przesłanie. Być może miało jakiś związek z myśleniem o piwie w drodze ze szpitala.

O 14:30 losuję numer 6 i siadam w drugim rzędzie na bliższym rogu (przy zakręcie na przejściu). Jakieś trzy rzędy za mną siedzi Enrico. Swami zaczął chodzić bardzo późno (gdzieś koło 16:40). Idąc ścina cały ten mój róg tak daleko ode mnie, jak tylko można. Nie spogląda nawet w moją stronę.

Enrico tak źle się czuje, że po darśanie musimy z Andrew zaprowadzić go do pobliskiego szpitala (starego, General Hospital). Dostaje jakieś piguły i pouczenie, że ma przyjść w sobotę.

O 18-tej jestem na bhadźanach. Po arati, gdy Swami przeszedł, około 2 może 3 metry z lewej strony ode mnie jakiś Hindus padł na posadzkę, tarzał się i ryczał. Nie wiem, co to było – może padaczka?

 

11 VII (piątek)

Dzień zaczynam od wylosowania nr 2 lub 3 i mam pierwszy rząd! Swami podchodzi całkiem blisko. Bierze list od gościa z mojej lewej, błogosławi chusteczkę (!) temu z prawej tuż przed moim nosem. Nie wiem jednak czy w ogóle na mnie spojrzał. Enrico przyszedł bez chusty (znak, że nie jest w naszej paczce; wcześniej mówił, że nasza grupa jest chyba jakaś feralna, więc będzie sam siebie reprezentował). Dziś dostał 2 rząd, dał list i dotknął stóp. Widzę też świetnie kreację wibhuti.

Na bhadźanach (o 9-tej) Swami wychodzi dopiero na koniec.

Po obiedzie losuję numer siedem, ale od końca i siadam w czwartym rzędzie, przy Mandirze. Próbuję podać do pobłogosławienia książkę Wizja Sai (moje tłumaczenie niedawno wydane przez Limbus; za honorarium mogłem tu w ogóle przyjechać), ale jestem za daleko, a On nawet nie zerknął.

Przed darśanem znów ktoś się rozryczał jak bawół (padaczka?), ale tym razem nie było paniki, gdyż sewacy szybko sobie poradzili. Swami dzisiaj wyjątkowo szedł w odwrotnym niż zazwyczaj kierunku! Znów widzę kreację wibhuti.

O 17:30 wpadam na ‘drugi’ darśan i otrzymuję błogosławieństwo w ramach tłumu. Jeszcze jeden darśan mam podczas i po arati na koniec bhadźanów (18:20).

 

12 VII (sobota)

W porannym losowaniu dostaję numer większy niż 20 (dzisiaj jest to numer siódmy od końca) i siadam w szóstym rzędzie raczej niezauważony. Sai ‘gubi’ zebrane od wielbicieli listy. Stało się to wtedy, gdy ktoś spróbował Go dotknąć. On nagle się obrócił i wtedy wypadły Mu listy z ręki (ktoś inny pomógł je podnieść).

Mam króciutki darśan ok. 8:30, gdy Sai przyjechał na plac samochodem. Potem idę na wieś na zakupy. Kupuję dwa duże (prawie naturalnej wielkości) obrazy Swamiego. Mocno targowałem się z fotografem (z rozmowy z nim i wystroju jego pracowni wynikało, że był to ‘nadworny’ fotograf Swamiego i Jego wielbiciel) zbijając cenę drugiego zdjęcia (zdaje się, że chciał po 600 Rp za każde, a zapłaciłem 1050 za oba). Potem w księgarni Sai Towers kupuję osiem książek za 290 Rp (skróty czterech Wed, Ramajany i Mahabharaty). Sprawdzam stan ‘kasy’; zostaje mi 800 (na podróż taxi do Bangalore za trzy dni) + 300 (na życie) + (ekstra) 1350 Rp. Mam więc trochę nadwyżki, dlatego przed darśanem dokupuję na wsi (w Sai Towers) za 150 Rp jeszcze sześć opracowań najważniejszych (jak mi się zdaje) puran: Brahma, Wishnu, Shiva, Bhagavata, Narada i Padma (purany to starożytne święte legendy i podania; w tych książeczkach są mocno skrócone, ale można się dowiedzieć, co oryginały zawierają).

Przed darśanem losuję 9-kę i siadam w trzecim rzędzie. Nic ciekawego się nie zdarzyło. Artur był pierwszy, Max daleko, ale psim swędem wkręcił się na trzeci rząd.

Po darśanie spożywam pizzę. Tę pizzę podobno robią tu na terenie aśramu włoscy wielbiciele; jest doskonała i niedroga, ale też są długie kolejki.

 

13 VII (niedziela)

Wstaję o 4:50. Gdy przychodzę, zaczynają już odsyłać ludzi na pobliską górkę (tam formowane są dodatkowe szeregi, które wejdą na końcu). Załapuję się na losowanie jako jeden z ostatnich. Dostajemy Nr 6 i na placu siedzę w drugim rzędzie. Swami przychodzi całkiem blisko, ale nie chce pobłogosławić mi chusteczki. Jakieś pięć minut po darśanie, gdy większość wielbicieli rozeszła się już, sewacy zaczęli rozdawać prasadam – słodycze o nazwie Anand (ananda w sanskrycie znaczy ‘Szczęście’ lub ‘Błogość’). Załapuję się na cztery sztuki! Jedną zjadam, trzy zabiorę do domu (Andrew zauważa, że ten poczwórny prasad to miły prezent dla mnie na jutrzejszy wyjazd).

Próbuję dzwonić do domu, ale nikt nie odbiera (o 13:15 i później o 17:10).

Popołudniowy darśan jest bez wrażeń. Siedzę w drugim rzędzie przy pierwszym rogu; mam ze sobą paczkę wibhuti i chusteczkę do ewentualnego pobłogosławienia. Nic z tego, bo Swami omija mnie.

Około 17:30 zjadam dwie pizze na kolację.

 

14 VII (poniedziałek)

Na darśan przychodzę około 4:50, ale jest już za późno i ustawiają mnie w dodatkowym szeregu na pochyłości. Na placu jestem w dalekim rzędzie, ale mam nienajgorszy widok na Sai Babę. On jednak nie zwraca na mnie żadnej uwagi.

Po śniadaniu (ryż po hindusku i bułki na kartki w stołówce indyjskiej) idę jeszcze na bhadźany i siadam w wewnętrznym ‘bloku’. Przysiadł się Max i trochę pogawędziliśmy. Wspomniał, że jest już rozwiedziony, gdyż Swami chce, aby związał się tylko z Nim. On z grupą wraca do Polski w piątek.

Po spakowaniu się około 10:30 wychodzę po taksówkę. Natykam się na rozładunek nowych gości, którzy przyjechali taksówką z Bangalore. Targuję z taksówkarzem koszty przejazdu z wyjściowej ceny 1200 Rp na 500 Rp. Argumentowałem, że i tak pojechałby pusto, a ja jestem zdecydowany pójść po taxi na wieś i będzie taniej niż u niego (trochę blefowałem, udając, że już idę po to miejscowe taxi). Mój bagaż pomaga mi przenieść (narzuca się) jakiś Hindus. Chce za to koszulkę, którą mam na sobie (mówi, że ma czwórkę dzieci). Daję mu taką samą, ale z torby. Przy wyjeździe z aśramu, kierowca chce, żebym coś skłamał sewakom przy bramie (bo w zasadzie nie wolno taksówkom wjeżdżać na teren aśramu). Zdecydowanie odmawiam, mówiąc, że jestem wielbicielem Sai Baby i nie mogę kłamać – co najwyżej mogę milczeć. Obyło się jednak bez kłopotów, gdyż nikt nas nie zatrzymał. Podczas podróży przypalam sobie na słońcu lewe ramię, które trzymałem lekko wysunięte za okno. Jazda trwała (z przerwą) od 11:15 do 15:05. Na dworcu lotniczym w Bangalore przyłącza się do mnie pewien Austriak, który był w Puttaparthi przez około tydzień. Mówi, że był tam po raz pierwszy i krótko, gdyż w domu zostawił żonę z małymi dziećmi. Sprzedaję mu rupie (350 za 10 USD) na zapłacenie opłaty lotniskowej (fee).

W Bombaju płacimy po 30 Rp za autobus na lotnisko międzynarodowe (ale na bilecie widnieje cena 20 Rp, zaś na tablicy informacyjnej napisano free service czyli darmowa usługa!). Dopadają nas dwaj młodzi tragarze oferując wskazanie drogi do autobusu (potem okazuje się, że jest to po drugiej stronie ulicy!) i żądają bezczelnie po 10 Rp dla każdego. Daję im obu razem 10 Rp. Na dworcu lotniska międzynarodowego sprzedaję pozostałe 600 Rp w kantorze (zostaje mi jeszcze około 50 Rp, których jednak już nie wykorzystuję, gdyż tutaj wszystko jest zbyt drogie. W Bangalore za cztery małe kanapki warzywne (43 Rp) butelkę pepsi (25 Rp) zapłaciłem 68 Rp. Pewną książkę, którą w Bangalore oferowano za około 150 Rp, tutaj widzę w cenie około 400 Rp!

 

Powrót

15 VII (wtorek)

Z Bombaju startujemy o 1:20 i lecimy do Zurychu, a potem (start ok. 12-tej) do Warszawy. Z Warszawy jadę ekspresem (o 17-tej) do Torunia, gdzie przyjeżdżam około 19:50. Na dworcu witają mnie: Zsuzsa, Wojtek, Danka oraz Bożenka i Janusz z córką. Wieczorem do domu wpada jeszcze Cezary.

W kraju jest już po wielkich powodziach tego lata.

 

16 VII (środa)

W godzinach 15-16-ta śnię o Sai. Siedzę w kucki lub pochylony przy jakiejś dziewczynce i trochę zabawiam ją. Nagle zdaje mi się, że obok, z prawej w odległości jakieś 1,5 m ode mnie pojawia się postać Sai. Okazuje się to tylko złudzeniem. Niemniej, po chwili w tym samym miejscu rzeczywiście dostrzegam Swamiego: najpierw kątem oka zauważam spód Jego szaty, potem całego. Swami mówi abyśmy wymyślili temat do przemyślenia. Ja sugeruję, żeby to On podał ten temat. W końcu go podał w postaci jednego słowa (zdaje się, że zaczynającego się na literę S), które wydawało się nie mieć żadnego duchowego odcienia. Ale może należało to właśnie ‘rozgryźć’.

I jeszcze fragment jednego, bardziej dla mnie znaczącego snu dwa tygodnie później (30 VII). Wchodzę do jakiegoś pomieszczenia, gdzie już trwa rozmowa Swamiego z kilku ludźmi. M.in. krótko wypowiada się jakiś młody człowiek o ostatniej wyprawie dokądś. Przystaję całkiem blisko Swamiego z boku i wtedy Sai patrząc cały czas na mnie zaczyna długo do mnie mówić. Twarz ma młodą, jak na tym zdjęciu z Bombaju, które dostałem w Prasanthi od wykładowcy. Zaczął coś w tym stylu:

Next time you will/must go ... (Następnym razem wyjedziesz albo przyjedziesz ...)

Ponieważ nie dosłyszałem, albo nie zrozumiałem wciskam się ze swoim:

Where to (Dokąd)?

To Me [of course] (Do Mnie [oczywiscie]). I po chwili – Kazik, ...

Tu nastąpiła długa wypowiedź, której sens pamiętałem po przebudzeniu (widocznie nie była zbyt ważna, gdyż w kilkanaście minut wszystko zapomniałem). Te pierwsze słowa Swamiego zinterpretowałem tak, że jeśli pojadę tam jeszcze raz, to tylko do Niego (a nie jak teraz, po to by poznać wszystko, co się tam z Nim wiąże – aśram, okolice, materiały do tłumaczeń itp.). Druga możliwość to taka, że w ogóle tam nie pojadę, a przyjdę do Niego na dobre po śmierci (to by było super!).

 

Wiele lat później

Nawiązując do końcowego zdania poprzedniego akapitu, ponieważ minęło już z nawiązką 10 lat od tamtego wyjazdu i robienia powyższych notatek, a mnie nie ciągnie tam, można pomarzyć, że spełni się ta druga możliwość! Chciałbym jednak w tym miejscu napisać kilka poważniejszych zdań podsumowujących własne kilkunastoletnie doświadczenia wynikające z zaangażowania się w świat duchowości pod okiem Sathya Sai Baby. Napiszę krótko o swoim widzeniu postaci Sai Baby oraz postrzeganiu naszego świata.

Kim nie jest Sai Baba?

Zwykle pada pytanie ‘kim jest ten Sai Baba?’ Przekonałem się i On sam daje do zrozumienia, że na takie pytanie nie można dać dobrej odpowiedzi, podobnie jak na pytanie ‘kim jest Bóg?’ Jestem pewien, że On nie jest zwykłym człowiekiem. Najbardziej pasuje do Niego sanskrycki termin Awatar (awa – w dół, tara – przejście), pod którym rozumie się zstąpienie na ziemię bóstwa lub Boga. Ludzie odbierają Go rozmaicie. Wielu miało wizję (na jawie, np. patrząc na Niego, lub we śnie) Jego jako Jezusa, Kriszny, Ramy, Śiwy, Dattatreji i innych boskich inkarnacji. Nie brakuje też takich, którzy widzą w Nim oszusta posługującego się sztuczkami magicznymi, albo wręcz przestępcę (był oskarżany o malwersacje, pederastię, pedofilię, morderstwa...). Pewna osoba miała nawet wizję Sai Baby jako diabła. Czytelnika zainteresowanego tą Postacią zachęcam do przeczytania obszernego wywiadu z Sai Babą, w którym osobiście przedstawia siebie i cele,dla jakich się inkarnoiwał w obecnych czasach.
Nam, tu na Zachodzie, dość trudno pogodzić się z tym, że Bóg przyjmuje na ziemi jakąś konkretną postać – człowieka z krwi i kości lub zwierzęcia. Istnieje jednak mnóstwo, tysiące przesłanek na wszechobecność, wszechwiedzę i wszechmoc Sai Baby. Zapoznałem się z setkami z nich (np. te kilkadziesiąt przykładów). Takie świadectwa ‘światli’ ludzie często odrzucają, gdyż są sprzecznie z ich przekonaniami. Na nich nie ma rady, gdyż nie da się zbudzić kogoś, kto udaje że śpi. Nie do takich ludzi kieruję więc te słowa, lecz do tych, którzy są otwarci i szukają prawdy. Nie chcę sprawić wrażenia, że dla mnie ta Postać jest zrozumiała pod każdym względem. Nie jeden raz spotkałem się z Jego stwierdzeniami, które zdają mi się niezrozumiałe, niespójne albo sprzeczne ze stwierdzeniami wypowiedzianymi przy innej okazji, a także z zapowiedziami, które zdają się nie spełniać. Duże wrażenie zrobiły na mnie przypadki, gdy pewne Jego stwierdzenia z tej kategorii On sam po jakimś czasie wyjaśnił. Wyjaśnienia takie uświadomiły mi dobitnie to, jak łatwo dajemy się zwieść wyobrażeniom o własnej wiedzy i inteligencji. Ten sam rozum, który dostrzega w Nim gramy ułomności każe przychylać się ku całym tonom niewątpliwie nadludzkich poczynań. Dla mnie osobiście jednym z najważniejszych dowodów na Jego wszechobecność i wszechwiedzę jest to, że pojawia się w ciele (pozostając w tym samym czasie tam u siebie w Indiach) na całym świecie ludziom, którzy nigdy wcześniej Go nie widzieli oraz to, że ludzi, którzy Go odwiedzają zdaje się znać na wylot wraz z najdrobniejszymi szczegółami ich całego życia, często takimi, o których oni sami dawno zapomnieli a także tymi, o których nikt inny prócz nich nie wie. Tego rodzaju doniesień jest bez liku.
Powiedzmy, że tak jest – pomyśli czytelnik – skąd jednak wiadomo, że On nie reprezentuje złych mocy, że nie jest Antychrystem? Myślę, że wystarczy popatrzeć na owoce Jego działań i przyjrzeć się naukom, jakie głosi. Owoce każdy widzi – szpitale z darmowym leczeniem, uczelnie z darmowym kształceniem, zrealizowane projekty dostarczania wody pitnej dla całych stanów w Indiach. Takie działania mogą wydać się trywialne, ale jeśli przyjrzeć się rozmachowi dzieł i dobru niesionemu milionom ludzi, nietrudno zauważyć, że żaden człowiek nie byłby w stanie czegoś takiego dokonać w tak krótkim czasie. Więcej mógłbym powiedzieć o drugim aspekcie – o naukach, gdyż zapoznałem się praktycznie z całym klasycznym pisarstwem Swamiego. Z całą odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że nie głosi On jakichś całkiem nowych idei, lecz przywraca wiedzę starożytną, głównie tę zawartą w starożytnych świętych tekstach hinduizmu (Wedy, purany i epopeje, w tym szczególnie Bhagawad Gita) i buddyzmu oraz nauczaną przez rozmaite późniejsze szkoły filozoficzne (wedanta i inne sutry). W swoim nauczaniu poza hinduizmem często nawiązuje do buddyzmu i naszej religii katolickiej, rzadziej do innych – islamu i wyznawców Zaratustry. Wskazuje na zasadniczą jedność wszystkich religii, które mają ten sam cel, a tylko odmienne sposoby realizacji. Tym celem jest religare, ponowne połączenie się człowieka z Bogiem. Jednym z najuroczyściej obchodzonych świąt w Prasanthi Nilayam jest Boże Narodzenie. Naturalnie, głosząc znane nauki, Sai Baba wskazuje jednocześnie na wypaczenia i mylne interpretacje pierwotnych idei, co prowadzi do opłakanych skutków: wzajemne zwalczanie się wyznawców różnych religii.

Czego się przy Nim nauczyłem?

Gdyby mierzyć tę naukę ilością nowych wiadomości istotnych dla pojmowania świata, powiedziałbym, że niewiele się nauczyłem, gdyż główne idee, którym Swami hołduje były mi znane wcześniej (z Bhagawad Gity, z nauk mistrzów takich jak Ramana Maharshi, Paramahansa Jogananda, Śri Aurobindo, Aldous Huxley, Philip Kapleau, Helena Bławatska, Alice Bailey i inni). Być może novum stanowiło twierdzenie Bhagawana Baby, że człowiek w swej istocie jest Bogiem i dysponuje nieskończonymi mocami, tyle że o tym nie wie. Piszę ‘być może’, gdyż w zasadzie też nie jest to nowa nauka, lecz logiczna konsekwencja wedy, czyli wiedzy takiej jak ta wyłożona w wedancie.
Trudno jednak przecenić to, czego mnie nauczył i równie trudno wyrazić to słowami. Może wystarczy, że powiem, że obecnie od lat nie szukam już Prawdy, gdyż jestem przekonany, że znalazłem ją. Czytelnik może nie wiedzieć, że szukałem jej przez prawie całe (poza dzieciństwem) wcześniejsze życie: w naszej religii, w nauce (tej czysto materialnej), w teozofii, w parapsychologii, w hinduizmie, buddyzmie, u joginów, u ‘krisznowców’, u Kahunów... W końcu właściwie wiedziałem, że ze wszystkich pism świętych najlepiej Prawdę przekazuje Bhagawad Gita, ale Gita to mimo wszystko tylko słowa zapisane na kilkudziesięciu kartkach. Co innego dowiedzieć się, że istnieje coś takiego jak słońce, a co innego je zobaczyć. W Bhagawanie zobaczyłem tę Prawdę niejako na własne oczy. Jego słowa, którymi naucza, nie mijają się z Jego życiem, jak to często bywa z innymi nauczycielami duchowymi. Sam zresztą powiada ‘ Moje życie jest Moim przesłaniem’.

Moje widzenie świata

W filozofii wedanty może podobać się nurt zwany adwajtą (to sanskryckie słowo można przetłumaczyć jako ‘niedwoistość’), który także Swami mocno faworyzuje. Postuluje on, że niczego nie ma oprócz Brahmana, czyli Boga. Świat materialny to zasadniczo iluzja, złudzenie. Nie ma w tym świecie czystej prawdy, ale też nie jest on całkiem fałszywy – jest to raczej mieszanina prawdy i fałszu, mithja, coś nierzeczywistego. Także czas jest nieprawdziwy – jego nie ma, wszystko po prostu JEST. Każda rzecz, każda istota jest aspektem lub cząstka Boga, czymś w rodzaju Jego myśli lub wyobrażenia. Istoty żywe w najgłębszych pokładach mają bezpośrednią łączność z Bogiem (wedanta mówi tu o Atmie czy Duszy, ale chodzi o to samo, czyli Boga). Ludzie, chociaż początkowo nie są tego świadomi, w rzeczy samej są Bogiem – wszyscy jednym i tym samym Bogiem. Błędnie myślą o sobie, że są ciałami lub umysłem. Z tego fałszywego mniemania się kimś odrębnym od Boga i innych ludzi i uważania się za sprawcę wynika całe cierpienie człowieka.
W naszej kulturze (Zachodu) często spotykamy się z roztrząsaniem problemu powstania życia na Ziemi. Istnieje sporo teorii jego powstania i ewolucji. Mówi się też z obawą o całkowitej zagładzie ludzkości. Dla mnie zupełnie jasne jest, że problem ten jest postawiony na głowie – w domyśle jest tu zawsze przyjęcie, że życie ewoluuje z materii, gdy tymczasem materia jest kształtowana przez ducha czy świadomość, zaś pominięcie tego duchowego aspektu musi prowadzić do błędnych wniosków. Materia bez ducha (duszy) pozostaje martwa jak kłoda (w rzeczy samej, bez ducha w rozumieniu Atmy nic nie mogłoby istnieć). Przez duszę rozumiem tu coś pośredniego między znaną fizyce materią a Atmą, która przenika wszystko. Być może ta dusza jest też materią, ale bardzo subtelną. W każdym razie wydaje się pewne, że wszystkie rzeczy i istoty żywe mają coś na kształt duchowych sobowtórów. Znajduje to liczne potwierdzenia w doświadczeniach współczesnych ludzi. Kiedy taki sobowtór całkowicie opuszcza ciało, ciało staje się martwe. Ta duchowa replika posiada odpowiedniki wszystkich fizycznych organów, ale też umysł – przynajmniej na początku (po opuszczeniu ciała). Mówi się ponadto, że owa duchowa powłoka (a także umysł) również jest nietrwała i z czasem się rozpada lub zostaje porzucona tak jak ciało fizyczne. To, co pozostaje po śmierci i ewentualnie przechodzi na następne wcielenie, to nawyki, pragnienia i inne uczucia, a także bagaż zasług i przewin, czyli karma.
Zamierzałem w dalszym ciągu napisać jeszcze ‘krótko’ o reinkarnacji, o naturze zaświatów, o roli UFO, o znaczeniu przepowiedni, o przyszłości świata i o misji Sai Baby, ale z tego, co już wyżej napisałem wynika, że z planowanego ‘krótkiego’ podsumowania wychodzi mi przydługi tekst. Aby te komentarze nie przerosły zasadniczego materiału tego dokumentu, dziennika pobytu, postanowiłem w tym miejscu zakończyć tę prezentację ufając, że czytelnik zdoła jednak wyrobić sobie opinię o mojej obecnej postawie i widzeniu świata i w tym kontekście pełniej ocenić tę relację z wizyty w aśramie Bhagawana Śri Sathya Sai Baby.

Toruń, 11 maja 2008 r.
(ostanie poprawki: 31 sierpnia 2008 r.)